« Poprzednia strona Spis treści Następna strona »

[Strona 73]

Ostatnie Godziny

Przez Y. Y. L.

Tłumaczone przez Roberta Paula Books

© Prawa autorskie Roberta Paula Books

Notatka tłumacza: spisane przez Y. Y. L., opowiedziane przez Salę Goldman Mandlinger. Nastolatka Sala uzyskała pisemne zezwolenie na krótkie zwolnienie z pracy i odwiedziny rodziny. Pozwolono jej powrócić do pracy, po części, dzięki pisemnemu zezwoleniu, a po części, prawdopodobnie dlatego, że jeden z niemieckich oficerów był do niej przychylny. Stąd też, jej wyjątkowa relacja jako naocznego świadka.

Mój wujek przyszedł do domu o piątej rano, zbladły i przygnębiony, mówiąc cicho: sztetl jest otoczony. Wiedzieliśmy, co to oznacza. To był koniec. Co to miało znaczyć? Znaczyło to, że to koniec, że o ósmej rano musimy być w kościele, nie było wyjścia.

Już kilka dni temu ogłosili, że w dniu 24.4.42 wszyscy ci, którzy jeszcze trwają przy życiu, muszą zebrać się w kościele pod groźbą kary. Ogłosili to z pomocą Oyfka, jakby ten świat stał się normalny, tak jak zamiatanie ulic czy grabienie trawy spod kamieni, jak za czasów Składkowskiego (tj. kiedy Żydzi byli poddanymi panów). Jeszcze przed wyznaczoną godziną, Żydzi zaczęli się gromadzić, jakby wkrótce mieli być u końcu.

Widzieliście spacerujące resztki rodzin, jakby na własny pogrzeb. Matki niosące w ramionach małe dzieci, także małe dzieci trzymające spódnicę matki. Stare kobiety, mężczyźni, chorzy, których trzymano pod pachą. Ani jednej pełnej rodziny; każdemu już kogoś brakowało. Zostali wywiezieni do obozu pracy, zamęczeni na śmierć, zabici na miejscu. Wyciągnęli resztki rodzin żydowskich. Wycieńczeni, wygłodzeni, zmordowani, było wśród nich tylko kilku młodych mężczyzn. Tym razem Polacy nie śmiali się, ani nie karcili. Wśród nich byli mężczyźni, którzy mieli być deportowani. Chociaż zostali zidentyfikowani, wydani i schwytani, potajemne osoby bardzo aktywnie pomagały. Byliśmy jakąś dziką bestią, ich najnowszą rozrywką. Pozwalali nam godować bez kary, za każdym razem. Dawali nam nawet za to nagrodę. I nawet uznano to za znak męskości. Obok zwłok wiszących na szubienicy, hitlerowcy robili zdjęcia i filmy, a pamiątki wysyłali do domu rodzicom i bliskim.

I kiedy już wszyscy się zebrali, nadal przeszukiwali ich domy. Nie było już gdzie się ukryć. Tak. Dwie osoby zdecydowały się nie pojawić. Szmuel Abe Abramowicz, który ukrył się w domu chrześcijańskiego szewca, Ostrushke, który tego samego dnia wydał go do SA Manna Henkela (lokalny zwolennik Hitlera, zbrodniarz i rabuś), który okradł go ze wszystkiego, co miał przy sobie, a potem go zastrzelił. (Uwaga tłumacza: SA to skrót od Sturmabteilung, grupy utworzonej w 1921 roku przez Hitlera). Drugim był Menachem Rufsky, który ukrył się

[Strona 74]

w lesie Jakubów, gdzie został zamordowany przez miejscowego wyznawcę Hitlera, Fredricha Henebowera. Zgromadzonych w kościele pilnowali esesmani. Każdy z zebranych przyniósł coś ze sobą. Może małe opakowanie, trochę jedzenia, butelka wody, trochę ubrania. Inni przynieśli też trochę biżuterii, zegarek. Ludzie myśleli i mieli nadzieję na cud. Aby kupić ludzką iskierkę litości od kata. Ale taki cud się nie wydarzył. Zabrali wszystkie paczki od ludzi. Starsza kobieta, Khava Vayden, przyniosła ze sobą mały koszyk z odrobiną jedzenia, a także butelkę wody dla swojego jeszcze starszego męża, Mordchai Bera. Możliwe, że też ukryła

 

To zdjęcie było w posiadaniu niemieckiego żołnierza, który został wzięty do niewoli przez naszego przyjaciela, Yitzhoka Levine'a.

 

50-letnią obrączkę, całe jej bogactwo, i po prostu nie mogła wypuścić jej z ręki, i esesman walczył z nią i powiedział jej, że niczego nie potrzebuje, nikt z ich niczego nie potrzebuje. To twoje ostatnie godziny.

Niemcy bili ich, popychali i bili ich: nie stoisz poprawnie, nie siedzisz poprawnie. Szukali powodów, aby usprawiedliwić swoje okrutne nawyki, swoje dzikie instynkty. Na ostatni spacer wyszło około sześciuset Żydów. To, co zostało zebrane, to mała góra paczek, i

[Strona 75]

mordercze oczy spojrzały z radością na ten stos paczek, i bili ich również z wielką radością. Bili ich kijami, policyjnymi pałkami, biczami, stopami, gołymi rękami, bili dużo, z radością i śmiechem, aż byli usatysfakcjonowani. Ale nikt nie płakał, nikt nie krzyczał, nawet dzieci. Nie słychać było nawet jęku, nawet żydowskiego bolesnego jęku. Tak, coś zostało usłyszane. Coś w rodzaju szmeru. Mężczyźni wypowiadali swoje Vidui (wyznanie grzechów).

Ktoś w kącie upuścił coś na betonową podłogę i zgniótł to, a jeden z morderców to usłyszał. Wściekł się, i bił tego mężczyznę. W międzyczasie, spekulował z wielką wściekłością. Takiego chłopaka łamiesz, ale nie zegarek. I nie mógł się uspokoić.

A Żydzi modlili się cicho do B-ga. Cicho, bez głosu. Z bladymi ustami. Wielu miało usta, które się nie poruszały, a bardzo suche oczy skierowane ku niebu, i tak stali.

Nie. Nie. Psy ich nie pilnowały. Poza nimi, żadna żywa istota ich nie pilnowała.

Około godziny 12, przyjechały duże, ciężkie ciężarówki przykryte czarnymi plandekami. Z krzykiem i biciem, szczątki Żydów z Pshaytch (Przedcza) zapędzono na ciężarówki. Wtedy wybuchł lament. Głośny, niepohamowany płacz. To był przerażający płacz. Nigdy nie słyszałem takiego płaczu. Nigdy wcześniej i nigdy później. Najgorsze jest to, że nikt nie był w stanie nagrać tego przerażającego płaczu.

Nie wiem, jakie to były ciężarówki. Nie wiem też, ile ich było. Może to były komory gazowe na kołach. Nie mogę więcej powiedzieć. Były przykryte czarną plandeką.

Ale z tych maszyn nikt nie wyszedł i nigdy więcej ich nie widziałem.

Ale tak, tak. To były nasze matki, nasi ojcowie, bracia i siostry. Tam zamordowali moje serce.

To był mój świat, moja młodość, moja starość. Wszystko. Wszystko.

Napisane zgodnie z historią Sali Goldman Mindlinger.


[Strona 76]

Likwidacja Żydów przedeckich

relacja Seli Mandlinger (Goldman)

Przetłumaczone przez Marshalla Granta

Tłumaczenie na polski Krzysztof Malczewski

© Prawa autorskie Roberta Paula Books

Nota redakcyjna: zapoznaj się również ze świadectwem Sely Goldman o tym, co widziała w ostatnich godzinach w Kościele, przepisanym na jidysz z jej relacji, a następnie przetłumaczonym z jidysz w artykule „Ostatnia godzina”, s. 73-75

W tym liście pragnę krótko napisać o tym, czego doświadczyłam pod rządami nazistów w latach Holokaustu oraz o rozwoju wydarzeń, które miały miejsce w moim rodzinnym Przedeczu (po hebrajsku Pshedetz).

Żeby być obiektywnym, muszę przyznać, że nie odczuwałam antysemityzm w naszym mieście aż do przybycia niemieckich nazistów. Było to wtedy kiedy zaczęły się bombardowania - do tego czasu było zupełnie cicho. Nie było paniki i nikt nie próbował opuszczać miasta. Tysiące uchodźców, którzy uciekli z sąsiednich miasteczek, znalazło u nas schronienie, a każdy z nas czuł obowiązek przyjęcia jednej z rodzin uchodźców i pomocy jej najlepiej jak potrafił. Nikt nie wiedział, co nas czeka i co przyniesie jutro; zaczęły się dni głodu, prześladowań i przemytu. Kiedy usłyszeliśmy plotki, że zbliżają się Niemcy, uchodźcy, którzy wcześniej zalali miasto, opuścili miasto. Biegli bez określonego kierunku - i wpadali prosto w ręce Niemców. Nikt z nas nigdy nie wyobrażał sobie takiego sadyzmu. Czuliśmy to na własnych ciałach. W 1941 r. Niemcy aresztowali sto żydowskich dziewcząt; zbierano ich wewnątrz kościoła chrześcijańskiego, a stamtąd wysyłano na roboty przymusowe. Ta grupa stu dziewcząt została podzielona na trzy równe grupy i każda została wysłana w inne miejsce. Byłam częścią grupy trzydziestu pięciu dziewcząt wysłanych na farmę w okolicach Inowrocławia. Pracowaliśmy tam od świtu do zachodu słońca, a listy i paczki otrzymywaliśmy z domu. Później wysłano nas do obozu Łojewo (Ławoje w jidysz), gdzie dano nam różne prace, wszystkie trudne dla nas, ale w tym obozie nie odczuwaliśmy prześladowań ani złośliwości, ponieważ strażnicy byli Polakami. Nawet dyrektor obozu był Polakiem. Pewnego dnia podeszliśmy z dwiema dziewczynami do dyrektora i poprosiliśmy o pozwolenie na odwiedzanie naszych domów. Było zrozumianym, że nie będzie to łatwe do zaakceptowania, ponieważ nakłada to na jego barki dużą odpowiedzialność, ale wyraził zgodę na podstawie rozumianych przez siebie  ludzkich wartości. Przyjechaliśmy do domu i zastaliśmy bardzo niewielu młodych ludzi w mieście i nastrój był okropny. Trzy dni później opuściliśmy nasze rodziny z ciężkim i bolesnym sercem i wróciliśmy do obozu. Jakiś czas później z obozu wypuszczono z powodu wrzodów kilka dziewcząt: Esther i Ravitzę Frankel, Yatkę Goldman i Lavenię Zieleńską. Były bardzo szczęśliwe, że wracają do domu, a my im zazdrościłyśmy, ale skończyło się to katastrofą. Pewnego dnia otrzymałam list od mamy, siostry i brata, w którym napisali, że bardzo chcą się ze mną zobaczyć, a ja oczywiście nie wahałam się i od razu, zdenerwowana i płacząc, poszłam do dyrektora. Błagałam go, żeby pozwolił mi wrócić do domu. Nie wahał się i powiedział mi, że sytuacja jest bardzo napięta i zła dla Żydów. Codziennie czeka, aż przyjdzie nazistowska formacja SS i sprawdzi liczebność więźniów obozu i czy nikogo nie brakuje, więc oczywiście nie może pozwolić mi wrócić do domu. Ale mógł zaproponować propozycję. Gdybym miała w domu siostrę, która mogłaby przyjść i mnie zastąpić, mogłabym podróżować do domu. Od razu napisałem do domu z ofertą. Kilka dni później do obozu przyjechała moja siostra Ronia a ja pożegnałam się ze wszystkimi. Kto mógłby powiedzieć - może to ostatni raz, kiedy ich widzę? Pojechałam do domu. Nie jestem w stanie opisać szczęścia w domu, kiedy mnie zobaczyli, ale żal mi było zobaczyć, że wszyscy Żydzi zostali zmuszeni do życia na starym rynku, a napięcie było prawie fizyczne. Niemniej jednak fakt, że udało mi się dotrzeć do domu, sprawił mi ogromną radość i doceniłam swoje szczęście. Niestety

[Strona 77]

to szczęście nie trwało długo. Pięć tygodni po moim powrocie do domu, jeden z polskich strażników obozowych, który pilnował nas w obozie Loyabu, przyjechał z dokumentami podróżnymi dla mnie i dziewcząt, które zostały wcześniej zwolnione z obozu. Mówi nam, że usuwają wszystkich Żydów z sąsiednich miast i przewożą ich do obozu zagłady, a on przyjechał zabrać nas z powrotem do obozu pracy. Dla mnie miał indywidualne dokumenty. Przyszedł wieczorem i powiedział mi: Selka, przygotuj się, jutro rano jedziemy. Ale nie chciał mi dać moich dokumentów podróży, po prostu powiedział mi, gdzie się zatrzymał. Wyszliśmy wcześnie następnego ranka.

 

Pani Miriam Sochachevsky, Abraham Goldman, jego żona Traina, ich nieżyjący już syn Heniach oraz ich córka Ronia, mieszkanka USA.

 

O 4 rano przychodzi mój wujek Yehial Yosef Goldman i mówi: „Wiecie co? Całe miasto jest otoczone przez policjantów i żołnierzy SS, którzy zabierają wszystkich Żydów do kościoła katolickiego”. Mama poprosiła mnie, żebym pobiegła, zabrała dokumenty podróżne i wróciła do obozu. Wychodzę z domu i mówię, że będę wkrótce z powrotem z papierami, ale kiedy wyczerpana wróciłam do domu, ku mojemu przerażeniu, nikogo już tam nie znalazłam. Biegnę na pole, na pole, na którym mieszkał Dacha Zachliński. Tam na polu był wychodek i kiedy wszedłem, stwierdziłem, że Regina Skovorondkin i Yetka Goldman już się tam ukrywały. Tej nocy zaplanowaliśmy ucieczkę z powrotem do obozu, tego do którego miałam pozwolenie na wyjazd. Chwilę później przybywa chrześcijanin Nowakowski Fajka, otwiera drzwi i mówi: „Ach! To wy, żydowskie dziewczyny, zostańcie tutaj, może Pan was ocali”. Ale był kłamcą i oszustem, więc poszedł i wysłał gestapo, a oni zabrali nas do kościoła, gdzie wszyscy inni Żydzi zostali już wysłani. Spotkałem się ponownie z mamą i bratem. Moja mama powiedziała mi: „Idź do policjantów i pokaż im swoje papiery, może cię wypuszczą”. Nie chciałam o tym słyszeć, bo się ich bałam. W kościele było

[Strona 78]

pięciu uzbrojonych policjantów, którzy nas pilnowali, zmuszali ludzi do biegu i bili, a ja bałem się do nich podejść. Ale moja mama była nieugięta i pchnęła mnie "Idź już!" W końcu przyjąłem jej radę, ponieważ wiedziałem, że nic z tego nie wyniknie. Dlaczego mieliby zrobić coś takiego i wypuścić jedną żydowską dziewczynę? To może być piętno przeciwko nim.

Podeszłam do jednego policjanta, pokazałam mu swoje dokumenty i powiedziałam, że przyjechałam z obozu pracy i chcę tam wrócić i tam pracować. Powiedział mi, żebym poszła do innej osoby, a ona to załatwi. Poszłam do następnego policjanta a powiedział mi, że musi udać się do sekretarza miasta, aby się z nim naradzić. Wyszedł i długo nie wracał. Później przybył policjant i burmistrz Milanvach i zapytał: Kim jest ta dziewczyna Goldman? Wychodzę i mówię, że to ja, a on mówi: „Wracasz do obozu”. Przysięgam, że dla mnie to była katastrofa, a nie łut szczęścia - zostawić mamę i brata, którzy z pewnością idą na śmierć. Ale mama dodała mi odwagi i powiedziała: „Jesteś jeszcze młoda, może będziesz się cieszyć życiem”.
 Moje serce zamieniło się w kamień. Zapytałam policjantów, czy mogę zostać z matką do ostatniej chwili i zgodzili się. Przyjechały samochody i kazano wszystkim stanąć przed kościołem. Nie mam słów, żeby opisać tę straszną, straszną chwilę. Krew po prostu płynęła jak rzeka. Nie zapomnę tego widoku tak długo, jak żyję.

Po tym wszystkim, co przeszłam, jestem jedyną Żydówką w mieście, oczywiście z dokumentami podróży wystawionymi przez burmistrza Milanvacha. Wszyscy w mieście pytali mnie: „Nie boisz się tu przyjść? Mogliby cię zabić”. Nazista Haflaks-Deutsch podszedł do mnie i zapytał: „Co tu robisz, pani Goldman? Chodź na policję”. Pokazuję mu moje dokumenty i wyjaśniam. Odpowiada: „Naprawdę masz szczęście, tak wielką wagę przywiązano do jednej żydowskiej dziewczyny! Ale podróżuj tam, gdzie chcesz”. Po zniszczeniach, których doświadczyłam, po wszystkich innych trudnych doświadczeniach i wysiłkach, wróciłam do obozu. Opowiedziałam o wszystkim, co się tam wydarzyło, ponieważ każdy miał w mieście kogoś, kto zaginął. I tak przez wiele dni i nocy, tygodni, miesięcy i lat pracowałyśmy przymusowo w różnych obozach, moja siostra i ja. Zostaliśmy wyzwoleni z Bergan-Belsen w Niemczech 15 kwietnia 1945 roku.


[Strona 89]

W Obozach w Poznaniu

Levi Shveitzer, Kiryat Motzkin – Haifa

Tłumaczone na język angielski przez Roberta Paula Books

© Prawa autorskie Roberta Paula Books

Środa, 7 października 1941 r., w pośrednie dni Sukkos, miasto jeszcze się nie uspokoiło po bólu serca, zadanego cztery dni wcześniej, kiedy hitlerowcy zabrali wszystkie dziewczęta w wieku czternastu lat i starsze, wraz z bezdzietnymi kobietami, i wysłali je do obozów pod Inowrocławiem (w języku jidysz, Inavratslov). Następnie, nowy szok. Kiedy większość Żydów w mieście była w drodze powrotnej z pracy przymusowej, gdzie musieli być, przyjechał rzecznik żydowski, Dawid Zikliński (Dovid Zikhlinsky), i dostarczył niepokojące wieści; komisarz niemiecki powiedział mu, że żądają odesłania Żydów do pracy. Natychmiast żandarmi i hitlerowcy ze swastykami na opaskach rzucili się na nich z pałkami w rękach. Wypędzali ludzi z domów; wszyscy musieli ustawić się w kolejce na rynku pod ratuszem. Prawie wszyscy znali czekający ich los. Zamieszanie było spore i pod czujnym okiem żandarmów i Gestapo, wpędzono nas do kościoła chrześcijańskiego. Matki i żony mężczyzn, których wzięto, drżą i płaczą. Ze smutnymi i złamanymi sercami, przynoszą trochę ubrania i, na ile to możliwe, trochę jedzenia, wyjętego z naszych ust. Dawid Zikliński (Dovid Zikhlinsky) znajduje nas w kościele i pyta, kto potrzebuje trochę pieniędzy.

Na zewnątrz, chłopi czekali już z końmi i wozami, i w środku nocy zabrali nas przy towarzyszących okrzykach i wrzaskach naszych najbliższych, które rozbrzmiewały po całym mieście. W ten sposób rozstaliśmy się na dobre z naszymi drogimi i bliskimi. Jechaliśmy wagonem do stacji Szatki (w języku jidysz, Tseti). Stamtąd, pojechaliśmy małym pociągiem do Włocławka (w jidysz, Vlatzlovek), a następnie, do Poznania (w jidysz, Poyzen). Przyjeżdżając do Poznania, na dworcu czekali już na nas strażnicy, a także agenci Gestapo, którzy zabrali nas na straszny stadion obozowy (Notatka tłumacza: prawdopodobnie stadion im. Edmunda Szyca). To tutaj znajdowali się główni nadzorcy wszystkich obozów pracy w Poznaniu. Wygląd obozu wywarł na nas wszystkich przerażające wrażenie; Był otoczony drutem kolczastym, a pośrodku miejsca zbiórki stała szubienica. Gestapo sprowadzało Żydów z innych obozów na powieszenie, gdy ich jedyną zbrodnią było zabranie kawałka chleba chrześcijaninowi lub oddalenie się od miejsca pracy. Obóz istniał już pół roku, kiedy my, przedeccy Żydzi (z Przedcza),

[Strona 90]

przybyliśmy.

Niemcy sprowadzili tu pierwszych Żydów z Łodzi i Ozorkowa (w jidysz, Ozerkov). Naprzeciwko obozu znajdował się kolejny obóz, w jednym budynku, w którym znajdowała się fabryka musztardy, zwana „Remo”. W tym budynku znajdowali się Żydzi z okolicznych miejscowości, aż po Przedecz - Chodecz (w jidysz, Pshaytch – Khadetch), Izbicę Kujawską (w jidysz, Izbitzia Koyabsky), Koło, Turek, i wiele innych. Młodzi Żydzi zostali tam przewiezieni przez hitlerowców w momencie wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej, a nas, sześćdziesięciu przedeckich Żydów (z Przedcza), przetrzymano na stadionie obozowym. Przydzielono nam jeden pokój w budynku, w którym kiedyś składowano ludzkie odchody…. Zaraz po naszym przyjeździe do obozu, zaprowadzali nas codziennie do pracy, bardzo wczesnym rankiem, pod strażą polskich strażników mundurowych, którzy dobrze władali językiem niemieckim, i którzy przed wojną należeli do antysemickich ugrupowań politycznych, partii „Endecja” (Narodowa Demokracja) i grupy „Nara”. Ich przywódcą był wielki antysemita, Ślibicki (Shlibitsky), zagorzały antysemita, wybitna osoba w przedwojennej Polsce. Nasza praca polegała na kopaniu rowów kanałowych w celu ułożenia rur na głębokość ponad trzech metrów, połączonych z fabrykami wojskowymi. Fabryki nazywały to Prakhavnye (w języku jidysz, cud). Była też fabryka wagonów, w której pracowało wielu angielskich jeńców wojennych. Pracę nadzorowała niemiecka firma Tsun. Wtedy zaczęły się przerażające dni. W tej pracy nadzorowanej przez niemieckich i polskich „mistrzów górnictwa”. Natychmiast zaczynają nas ostrzegać i grozić: „Za to, że nie chcecie dobrze pracować, wiecie, gdzie należycie…” Polacy mówią, że przywieźli nas tutaj, żeby nas unicestwić. Kiedy wróciliśmy do obozu po pierwszym dniu pracy, od razu zdaliśmy sobie sprawę, że to jedno z najgorszych i najstraszniejszych miejsc pracy, a ilu Żydów tu krwawo pobito? Tymczasem, zaczynają napływać pierwsze listy z domu. Nasi bliscy wiedzą, gdzie jesteśmy. To trochę osładza nasze życie. Praca staje się jeszcze gorsza. Niemiecki mistrz, którego Polacy nazywali „Bambrowicz – Bombardowicz” codziennie bił nas swoimi narzędziami pracy, ciskając ciosy, gdziekolwiek popadło. W ten sposób Żydzi codziennie wracali do obozu z pracy z zakrwawionymi głowami. Fabrykę otaczało wysokie ogrodzenie, zamknięte betonowymi łączeniami. Agenci Gestapo na zewnątrz są na straży. Mordercy bili nas do woli. Jeden zabrał mnie do baraku i zaczął bezlitośnie bić gumową pałką. Otworzyłem drzwi i z głośnym krzykiem wybiegłem. Po tym, kiedy wpuszczali innych do pobicia, szczelnie zamykali drzwi…. Angielscy jeńcy wojenni,

[Strona 91]

żołnierze, którzy tam pracowali, pomagali nam jak najwięcej. Jednego razu, zwabili do siebie mężczyznę zwanego „Bombardowiczem” i pobili go. Zrobił duży hałas i podbiegł do pilnujących nas żołnierzy niemieckich, ale nie zrobił z tego powodu zamieszania. Zdarzyło się też, że Polka krzyczała, pytając, dlaczego nas bijesz. Natychmiast przyszedł agent Gestapo i ją zaaresztował. Później, dowiedzieliśmy się, że otrzymała sześciomiesięczny wyrok. Sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, kiedy zabrali nas do pracy na policyjny poligon. Polacy nazywali go „Bramą Warszawską”. Miejsce to nazywało się „Malta” i kiedyś było fabryką kawy. Nasze życie było teraz całkowicie pozbawione ochrony. Byliśmy bici swobodnie i niepohamowanie. Jedynym naszym pocieszeniem było powrócenie do obozu i znalezienie w domu listu od ukochanej osoby. Ponownie otrzymaliśmy listy ze smutnymi wiadomościami. Żydów wysyłano do Inowrocławia (w jidysz, Inovaratslav) do obozu pracy. Dziesięć dni później, kolejny transport Żydów, tak hitlerowcy opróżnili nasze miasto Żydów, mimo obietnic komisarza, że Żydzi z Moosburga pozostaną. Niemiecka nazwa Przedcza brzmiała „Moosburg”. Nasze listy są cenzurowane, ale nasi ojcowie, matki, mężowie i żony wiedzą, że nasza sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Nasza grupa Żydów z Przedcza (Pshaytch) na poznańskim stadionie obozowym pozostała razem. Nie straciliśmy nadziei i wiary, że nadejdzie ich koniec. W drodze do domu, po całym dniu pracy, któremu zawsze towarzyszyły bicie i znęcanie się, znajdujemy gazetę w języku niemieckim. Khaim Aron Aurbakh siedzi do późna w nocy i dokładnie wszystko czyta. Bardzo wcześnie rano chodzimy w łańcuchach do pracy i przekazujemy sobie wiadomości. Cieszymy się, gdy słyszymy, że ponieśli poważne straty na froncie. Ale często otrzymujemy złe wieści z domu. Zaczynamy słyszeć o masowych nadużyciach i deportacjach w nieznanych kierunkach. Zaczynamy słyszeć o obozie, znanym jako Chełmno, o którym nikt z nas nie wierzy, że wszyscy przewiezieni tam Żydzi giną. Im więcej otrzymujemy wiadomości, tym smutniejsze one są i osłabiają nasze postanowienie o powrocie do domu. W domu pozostają tylko samotne matki z małymi dziećmi i starsi rodzice. Wszyscy martwią się o swoje i nasze losy. Nasi drodzy sprzedają wszystko, co im pozostało, aby kupić i wysłać jakąkolwiek żywność i ubrania, jakie tylko mogą, próbując podtrzymać nasze życie w obozach. Często nasi bliscy stali przez cały dzień w kolejce przy budynku

[Strona 92]

żandarmerii, ale ostatecznie nie udało im się wysłać paczki. Tak napisała do mnie moja droga mama.

Sytuacja w obozie staje się coraz gorsza. Nasze jedzenie składa się z 200 gramów czarnego chleba dziennie. (może osiem kromek chleba, czyli około 500 kalorii) Na obiad otrzymaliśmy trochę kalarepy z wodą, gotowanej bez kropli oleju czy mięsa. Byliśmy bardzo głodni. Z dnia na dzień stawaliśmy się coraz słabsi. Ludzie spuchli z głodu. Wybuchła epidemia tyfusu. Zamknęli obóz i nie zabierali nas już do pracy, ponieważ bali się zakażenia okolicznej ludności. Każdego dnia, z powodu głodu i tyfusu, przynosili nowe zwłoki. Codziennie do obozu przyjeżdżał wóz ciągnięty przez dwa białe konie. Nazywali go wagonem Piraka. Wagon zapełniał się martwymi i spuchniętymi z głodu Żydami. Pierwszym, który zginął z Przedcza (Pshaytch), był Vova Danielski (Vova Danielsky), syn Michała Danielskiego (Mikhl Danielsky), który mieszkał na Ulicy Khatcher. Zima była bardzo ciężka. Dużo śniegu i mrozu. Był styczeń 1942 r. Nasza praca dla firmy „Wysokie i Głębokie -  Wschodnioniemieckie Przedsiębiorstwo Budowlane” zakończyła się. Siedząc w obozie, w Budynku Nr. 4, martwiliśmy się o naszą przyszłość. Przybiega dwóch żydowskich policjantów obozowych i zabiera czterech silnych mężczyzn do pracy. Zabrali braci, Mendla i Meira Kazimierskich, oraz Efraima Engela i Tuvię Goldmanów. Kilka godzin później wrócili pojazdem Gestapo, ich ubrania były zakrwawione. W stanie przygnębienia, opowiedzieli nam, jak zabrano ich do siedziby Gestapo, gdzie zobaczyli skrzynie wypełnione zgilotynowanymi ludźmi. Zabrali skrzynie do krematorium, aby je spalić. Szybko zorientowali się, że byli to dobrze wykształceni Polacy, których Gestapo regularnie zabijało. Tuż przy obozie znajduje się biuro kierownika obozu. Stamtąd, bardzo często wydawano nowe nakazy. Mówią nam, żebyśmy pisali do domu, i twierdzą, że w każdym liście możemy otrzymać dwie Marki niemieckie. Każda osoba natychmiast pisze do domu, że powinni zamieścić w liście dwie marki i przesłać do nas. Pierwszy list przychodzi do nas, i każda rodzina wysyła kilka listów z załączonymi dwiema markami. Ale to do nas nie przychodzi. Kierownik obozu zabiera wszystko. To dzieje się tylko po to, by wycisnąć to, co nasi drodzy w domu jeszcze mają. Po tym, gdy odesłali nas z powrotem do pracy, nasza grupa z Przedcza (Pshaytch) została podzielona i wysłana do różnych obozów takich jak Shteynek, Lenchik, i innych. Wśród nas było wielu braci, którzy chcieli być razem. Jechali razem do obozów. Zostałem na stadionie obozowym. Otrzymałem listy z domu, że w małych miejscowościach wokół Przedcza (Pshaytch) jest coraz mniej Żydów. Już nie ma

[Strona 93]

żadnych Żydów w Kłodawie, Kole, Chodeczu, Lubieniu i Izbicy, i w innych miejscowościach w okolicach Przedcza (Pshaytch).

Jest kwiecień 1942 r. Żydzi w Przedczu (Pshaytch) żyją jakby na wyspie. Nie ma już żadnego żydowskiego życia, które jeszcze istnieje. Listy, które otrzymujemy z domu, stają się bardzo niepokojące na różne sposoby, słowo „Chełmno” pojawia się w różnych postaciach… ostatnie listy, które otrzymaliśmy, które napisali do mnie: „jest Pascha, siedzimy przy naszym sederowym stole i wylewamy oceany łez. Przygotowujemy się do bitwy (notatka tłumacza: w języku jidysz, słowo ‘khasene” oznacza także ‘ślub’), bitwa jest blisko”. Nasze bolejące serca zrozumiały wszystko. Ostatni list z mojego domu brzmiał: „Ruszamy do bitwy. Chcieliśmy cię znowu zobaczyć ”… To był mój ostatni kontakt z moim domem. W obozie, jesteśmy z nadzieją zdeterminowani, by pozostać przy życiu. Nikt nie mógł przestać płakać, wiedząc, że nie będziemy mieć już kontaktu z naszymi bliskimi…

W Polsce szalała wojna. Głód w obozie był wielki. Ludzie byli wzdęci z głodu. Codziennie były świeże zwłoki. Jest nas mniej z Przedcza (Pshaytch). Ludzie zapisują się na transport. W rzeczywistości, ten transport wiózł ludzi na śmierć w Chełmnie. Nikt nie wierzył w rozgłaszane pogłoski, że ludzie są wysyłani na wschód, do zamieszkanych regionów Rosji. Niemcy powiedzieli nam, że odsyłają ludzi z powrotem do łódzkiego getta. Wielu Żydów z Łodzi i Ozorkowa zapisuje się z nadzieją na powitanie bliskich w swoich domach…

Każdego dnia coraz mniej ludzi było wysyłanych do pracy ze względu na liczbę tych, siedzących w obozie z opuchniętymi stopami i ciałami. Nie mogę też nie wspomnieć o podłym, zdradliwym traktowaniu przez żydowską policję obozową, która każdego ranka gwizdała bardzo wcześnie, żeby nas obudzić do pracy. Szturchali nas gumowymi pałami, wypędzali z budynku i nie przepuszczali szansy na pobicie naszych chudych, kościstych ciał, które nie czuły już uderzeń. Wierzyli, że takim zachowaniem jako jedyni przeżyją poznańskie obozy. Nie wierzyli lub nie chcieli zrozumieć, że hitlerowcy używają ich przeciwko swoim własnym żydowskim braciom. Żyd jest Żydem. Niemcy nie wezmą tego pod uwagę i po użyciu ich, zabiją.

Przydzielono nas, pozostałych przedeckich Żydów (z Przedcza), do nowej jednostki pracy. Przeszliśmy kilka kilometrów do tak zwanego miejsca pracy, gdzie dziki Volksdeutche (ludzie, których język i kultura miała niemieckie korzenie, ale nie posiadali niemieckiego obywatelstwa), Stelmanshtsik,

[Strona 94]

wraz ze swoim pomocnikiem, polskim wrogiem Żydów, Sikorskim, sadystycznie i nieustannie bił nas przy pracy. Rozdawał nam obiad, który składał się z kapusty, ugotowanej w wodzie. Kiedy staliśmy w kolejce, czekając na jedzenie, wylewał je do rzeki Cybiny, która płynęła w pobliżu naszego miejsca pracy, albo wlewał benzynę do naszego pożywienia… a potem wydawał nam porcje do spożycia. Nasza praca polegała na załadowaniu piasku na małe wozy. Jeżeli wozy nie były całkowicie zapełnione, karano nas, grożono i zgłaszano do Gestapo, pozbawiano nas żywności, i tak dalej. Kiedy wracaliśmy na nasz stadion obozowy, często otrzymywaliśmy wiadomości; Gestapo sprowadzało Żydów z innych obozów na powieszenie. Inżynier Nojman (w jidysz, Noyman) jest szefem wszystkich żydowskich obozów pracy w Poznaniu. Przyniósł linę kata (stryczek), a szubienica to jedna stała, która zawsze jest pośrodku miejsca zbiórki. To tam, wielu Żydów z innych obozów jest zmuszonych do oglądania wieszania ofiar, a wszystko to odbywa się pod czujnym okiem Gestapo uzbrojonego w karabiny maszynowe.

Po drugim roku strasznych cierpień w hitlerowskich obozach pracy w okolicach Poznania, znaczna część Żydów została zabita na różne sposoby. Wszystkie obozy pracy w regionie zostały zlikwidowane we wrześniu 1943 r. I nas, nielicznych tych, którzy pozostaliśmy z Przedcza (Pshaytch) i Żydów z innych miejscowości, wysłano do Auschwitz. W Auschwitz zaczęło się nowe piekło. Zostałem oddzielony od kilku moich mieszczan i wysłany do obozu koncentracyjnego zwanego Świętochłowice (Shventikhlovitz, w jidysz), pod Katowicami (Katovitz, w jidysz). Kiedy tam dotarłem, zastałem Khaima Skubrońskiego, który dotarł tam przede mną. Tam, cierpienie było przerażające. Codziennie żydowscy robotnicy byli bici przez SS, którym pomagało obozowe kapo. Byliśmy krwawo bici i gryzieni przez ich wilcze psy. Kiedy zobaczyliśmy te warunki, zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy tam długo przetrwać. Postanowiłem wraz z dwoma innymi Żydami z miasta Ozorków (Orzukhov, w jidysz) zaryzykować życie i dołączyć do innej jednostki pracy, która pracowała na zewnątrz obozu. Kiedy wieczorem wracaliśmy do obozu, wzywano nas na apel i kazano nam stawić się u naczelnika obozu. Kiedy nie wystąpiliśmy przed linię, Capo i SS podchodzili do nas w kolejce i brutalnie nas bili. Przez długi czas nie mogliśmy wrócić do pracy.

Po dwóch miesiącach zabrano nas zamkniętymi ciężarówkami, strzeżonymi przez SS, do Birkenau. To był największy

[Strona 95]

obóz zagłady w Auschwitz. Spotkałem się z kilkoma osobami z Przedcza (Pshaytch), którzy również przeszli wiele w różnych obozach pracy.

Trudno opisać moje spotkanie z naszymi przedeckimi Żydami (Pshaytchers). Nikt nie wiedział, kto z nas dożyje następnego dnia.

Był tu także obóz kobiecy z kilkoma dziewczętami z Przedcza (Pshaytch), które trafiły tu z obozów w Inowrocławiu (Inavaratslav). W styczniu 1944 r., pojechałem z grupą Żydów do pracy. Szliśmy przez głęboki śnieg, który pokrywał bagna obozu zagłady zwanego Brzezinka (niem. Birkenau). Doszliśmy do miejsca, w którym grupa kobiet i dziewcząt stała głęboko w śniegu, pochylona z mrozu, i pracowała. Demontują drewnianą chatę. Kiedy na nich spojrzałem, usłyszałem, jak ktoś woła zdziwionym głosem moje imię. To była Gitl, jedna z dwóch sióstr Riwnickich (Rivnitsky). Reszta dziewcząt z Przedcza (Pshaytch) natychmiast zaczęła spontanicznie krzyczeć i wołać Levi, Levi. Z daleka zaczęli mnie wypytywać o krewnych i znajomych, którzy zostali wysłani ze mną do Poznania. Niestety nie mogliśmy się zbliżyć, ponieważ pilnowali nas mordercy.

Większości z nich już nie widziałem. Tam, w Birkenau, hitlerowcy stracili największą część przedeckiej młodzieży. Na zawsze pozostają przed moimi oczami. Tam też widziałem Hersha Topolskiego. Zginął w walce z Niemcami, gdy brał udział w powstaniu przeciwko Sonderkommando 6 listopada 1944 r.

Po trzech miesiącach i przeżyciu różnych chorób i selekcji, zostałem wysłany do innych obozów, Buna, Glaybitz, Flusenburg i Dachau, gdzie 29 kwietnia 1945 roku, zostaliśmy wyzwoleni przez armię amerykańską. Tam spotkałem Moshe Arona Jakubowskiego (Moshe Ahron Yakubovsky), Fishla Goldmana i Ezriela Skabrańskiego (Skabransky). Niestety, Ezriel zmarł po tym, jak nas wyzwolono z Dachau.

Nie mogę pogodzić się z faktem, że to wszystko się wydarzyło, i wciąż jestem w stanie widzieć okropną prawdę. Kiedy armia amerykańska wysłała transport Polaków do Polski, byłem wśród nich.

Do Przedcza (Pshaytch) dotarłem w pośrednie dni Sukkos. Dokładnie cztery lata wcześniej wyrwano mnie i wysłano do Poznania z sześćdziesięcioma innymi osobami. Z tej grupy, tylko trzy zostały przy życiu.

Trudno opisać moje przybycie do miasta. Zaczynając na Ulicy Khatcher, do której dotarliśmy, przeszedłem przez nowy rynek, stary rynek i inne małe uliczki. Domy wciąż stały, a przed oczami wciąż widzę Żydów, którzy kiedyś tam mieszkali i

[Strona 96]

którzy mieli tam swoje sklepy. Jak w każdym innym mieście, każdy znał każde imię i każdy przydomek, który został nabyty przez pokolenia. Żaden z nich nie został.

Byli teraz inni mieszkańcy domów niegdyś należących do Żydów i inni sprzedawcy prowadzący sklepy, które wcześniej należały do Żydów.

Tymczasem, mieszkający w Przedczu, po powrocie z obozów, Moishe i Beltsya Jakimowicz (w jidysz, Yakhimovitch), Józef Burnstein (w jidysz, Josef Burnshteyn), Mendl Frenkenstein (w jidysz, Mendl Frankenshteyn). Wszyscy, którzy wrócili do Przedcza, zatrzymali się u Moishe i Beltsye Jakimowiczów (Yakhimovitch).

Przybyło kilku wybranych, którzy przetrwali w różnych trudnych warunkach. Niektórzy wrócili ze Związku Radzieckiego (Raten Farband), gdzie służyli w Armii Czerwonej i bohatersko walczyli z mordercami Hitlera i pomagali wyzwolić Polskę, za co otrzymali honorowe odznaczenia.

Jednak spotkaliśmy się z groźnymi spojrzeniami Polaków. Widzieli w nas ludzi, którzy przyszli zakłócić ich spokojne życie w skradzionych domach i sklepach, które kiedyś należały do Żydów.

Każdy, kto przeżył, a następnie wrócił do Przedcza (Pshaytch), spełnia swoją misję odwiedzania grobów rodziców przed opuszczeniem Polski.

Ci z Przedcza (Pshaytch), którzy przetrwali Holokaust, rozproszyli się po całym świecie, ale większość tęskniła za Izraelem i osiedliła się tutaj. I ze wszystkimi pozostała pamięć o żydowskim życiu, które kiedyś istniało w miasteczku Przedecz (Pshaytch).

 

« Poprzednia strona Spis treści Następna strona »


This material is made available by JewishGen, Inc. and the Yizkor Book Project for the purpose of
fulfilling our mission of disseminating information about the Holocaust and destroyed Jewish communities.
This material may not be copied, sold or bartered without JewishGen, Inc.'s permission. Rights may be reserved by the copyright holder.


JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of the translation. The reader may wish to refer to the original material for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.

  Przedecz, Polska     Yizkor Book Project     JewishGen Home Page


Yizkor Book Director, Lance Ackerfeld
This web page created by Lance Ackerfeld

Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 17 Sep 2021 by JH