Spis treści

[Strona 237]

Sztetł pomiędzy rzekami

 

Tam na drodze

Autor: Dow Berish Pierwszy, Tel Aviv

Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski

Jeśli przypadkowy gość lub turysta odwiedzający duże miasta trafiłby do Nowego Dworu, zauważyłby tylko dwie główne ulice z rynkiem pomiędzy nimi. Bardziej spostrzegawczy przyjezdny może zauważyłby również kilka budynków wojskowych, symetrycznie pobudowane koszary, a także rzekę graniczącą z miastem od prawej strony. Nic innego nie rzuciłoby mu się w oczy.

Ale my, mieszkańcy Nowego Dworu, którzy spędziliśmy tam najlepsze lata młodości widzieliśmy to miasto zupełnie inaczej. Chodźcie więc tam ze mną, wszyscy drodzy przyjaciele, nieliczni, którzy jeszcze pozostaliście, wy tułający się po świecie lub wy, którzy już osiedliliście się w swoich nowych domach. Wróćcie tu z głęboką miłością i z wielką tęsknotą, które zabraliście ze sobą i niech one odświeżą wspomnienia o naszym starym szarym miasteczku, co odeszło dla nas Żydów na zawsze. Zróbmy sobie wyimaginowany spacer po naszym mieście i w jego okolicach.

*

Kiedyś przed nadejściem pociągu Kolei Nadwiślańskiej, który w ostatnich kilku latach przed Holokaustem zatrzymywał się w naszym mieście dziesięć razy dziennie, była droga łącząca nas z wielkim światem, a zwłaszcza z pobliską stolicą – Warszawą, i dalej łączyła się z innymi drogami.

Gdy zszedłeś z piaszczystych traktów miasta na szeroką ulicę Warszawską, po obu stronach obsadzoną wysokimi kasztanowcami, wyczuwałeś wraz z małym łykiem świeżego powietrza odmienność w zabudowie tej części miasta, będącą w istocie bramą do miasta stołecznego. Zaraz po prawej stronie rozciągał się długi, wysoki płot, który odgradzał piękny pachnący ogród, należący do parafialnego domu katolickiego księdza.

Naprzeciwko stały dwa budynki należące do spolszczonego kolonisty Niemca o nazwisku Lentz. W jednym z nich znajdowała się gospoda prowadzona przez Abramowicza, byłego pracownika fabryki fajansu Winogradowa. Tam młodzi ludzie, którzy zboczyli z prawomyślnej drogi wiary mojżeszowej, wpadali pograć w bilard i zjeść przy tym trochę wieprzowiny, by sprawdzić, czy uduszą się od tego natychmiast, czy jest to tylko grzech jak te wszystkie inne, za które trzeba będzie pokutować po śmierci. Drugi dom był ładnym jednopiętrowym budynkiem zbudowanym przed I Wojną Światową, w którym podczas okupacji niemieckiej mieścił się szpital miejski.

*

Gdy mówię o tych dawno minionych dniach z przeszłości, jeszcze sprzed I Wojny Światowej, gdy Nikołajka (pogardliwe przezwisko cara Mikołaja) wciąż był władcą całej Korony Polskiej, nie mogę pominąć małego wózka, w którym siedział kaleki człowiek. Był on częścią pejzażu ulicy Warszawskiej. Siedział on zawsze na samym końcu tej ulicy w pobliżu gospody Abramowicza w cieniu wysokiego rozłożystego kasztanowca, latem i zimą, od rana do późnych godzin wieczornych w małym kwadratowym okrytym szmatami drewnianym wózku. Ten chromy człowiek, kaleka, ze skręconą twarzą i pokrzywionymi palcami prosił przechodniów o pieniądze na zakup chleba. Kim był, skąd pochodził, co było przyczyną jego choroby - nikt nie wiedział. Każdego wieczoru można było zobaczyć jak stara kobieta pcha ten wózek w kierunku Piasków (biednej dzielnicy miasta).

Oto historia związana z tym kaleką; warto przypomnieć to zdarzenie. Zeznając w charakterze świadka, przypieczętował on los Dovida shoykhet’a. Dovid shoykhet był silnym, zdrowym mężczyzną, synem dobrze znanego w mieście Avigdora Melameda. Był to surowy Chasyd Gerer (chasydzka dynastia wywodząca się z Góry Kalwarii) i dodatkowo Koheyn (potomek klasy kapłańskiej). Miał żonę, dużo dzieci i był głównym shoykhet’em (rytualny rzeźnik) Nowego Dworu. Nagle pojawiły się pogłoski o jego niestosownym zachowaniu, zachowaniu nieprawidłowym nawet dla zwykłego młodego robotnika, nie mówiąc już o shoykhet’cie. Mówili, że ten człowiek o gorącej krwi zgrzeszył z kobietą nie-Żydówką. W mieście zawrzało. Co za skandal! Taki znakomity, prawy Żyd, shoykhet, Koheyn, a poszedł do prostytutki! Wokół sprawy narastał ferment a najważniejszym świadkiem, który widział i słyszał wszystko osobiście był w rzeczy samej ten kaleka z wózka. Społeczność żydowska zwolniła Dovida ze stanowiska shoykhet’a, który w wielkiej niesławie musiał wyjechać za granicę z całą swoją rodziną.

*

Kontynuujmy dalej nasz spacer wzdłuż drogi. Za dwoma budynkami należącymi do Lentza był pusty plac, obniżony teren, który należał do składu drewna Itshe Meyer Hirshbeyna. Plac ten zamieniał się w dość ładne jeziorko, gdy Narew wylewała na wiosnę.

Idąc dalej, po tej samej stronie drogi znajdował się pół-piętrowy drewniany budynek mieszczący pocztę. Żydowskie matki stały tam w godzinach porannych, z biciem serca czekając na starego listonosza Piotrkowskiego, by sprawdzić czy nie ma listu od ich dzieci zza morza. Żydowscy chłopcy przychodzili tu grupami odebrać Hatsifirah ("Syrena", gazeta hebrajska) czy nawet Fraynd ("Przyjaciel", gazeta w jidysz) z odległego Sankt Petersburga, a w drodze powrotnej do miasta dyskutowali o najnowszych wiadomościach politycznych, prowadzili debaty, wysuwając nowe interpretacje artykułów autorstwa Nokhema Sokołowa.

Na drugiej stronie ulicy, po prawej stronie, na uboczu, pośród pachnących drzew akacji stał niewielki kamienny dom, który okrągłymi kamiennymi filarami bardzo przypominał mały opuszczony pałac książęcy. W tym domu z dala od żydowskiej części miasta mieszkał i przewodniczył Żydom rabin Nowego Dworu, Ruven Yehuda Neufeld.

Dlaczego nasz rabin nie osiadł w części miasta, gdzie zdecydowanie przeważali Żydzi, w pobliżu besmedreshu (domu nauki także używanego do modłów) i mykwy (łaźni rytualnej), jak było to w zwyczaju rabina z małego miasta, i jak było to we wszystkich innych miasteczkach żydowskich na polskiej prowincji? Żydzi Nowego Dworu tego nie rozumieli i po cichu narzekali, szczególnie późnymi lodowatymi nocami zimowymi, gdy wracali do domu po długiej rabinicznej sesji sądowej, martwiąc się, że napotkają pijanego rosyjskiego żołnierza na zupełnie pustej drodze, lub nawet wtedy, gdy słyszeli skowyczenie rozwścieczonego psa dobiegające z pobliskich chrześcijańskich domów.

Z perspektywy czasu oraz przez wzgląd na osobowość rabina, który stał się jedną z najwybitniejszych postaci religijnego żydostwa w Polsce, wydaje się uzasadnione to, że powinien on poszukiwać właśnie takiego cichego miejsca. Ten człowiek o arystokratycznych manierach potrzebował spokojnego domu, w którym mógł kontynuować studia religijne. Także rebitsn [żona rabina] z pewnością odgrywała w tym pewną rolę. Chciała prowadzić swoje gospodarstwo domowe tak, jak to było robione w domu jej bogatego ojca, kontrahenta Reba Moyshego Yekla Blata.

Dom rabina wyznaczał faktyczny koniec żydowskiego Nowego Dworu po tej stronie miasta. Dalej Żydzi już nie mieszkali. Ale że chcemy zobaczyć wszystko w naszym mieście, będziemy kontynuować spacer po tej drodze aż do najodleglejszych peryferii.

Zaraz za domem rabina po tej samej stronie ulicy, w pięknym ogrodzie kwiatowym, stał jednopiętrowy dom z przeszklonymi, wielobarwnymi werandami. Dom wyglądał jak wakacyjna willa wybudowana dla kogoś wysokiego urodzenia z wielkiego miasta, który szukał w Nowym Dworze wytchnienia w cieniu drzew wśród kwiatów po ciężkim hulaszczym życiu. Przez pewien czas mieszkali tu po I wojnie światowej syn rabina, dobrze znany późniejszy działacz społeczny, Nokhem Neufeld i jego śliczna żona Khanke Zilbertal.

Tuż obok domu, w małym ogródku, stał wysoki krzyż zwrócony ku drodze, jakby ochraniał swą świętością wszystkich, którzy tędy przechodzili. Tutaj powinniśmy opowiedzieć o niezwykłym zdarzeniu z udziałem krzyża, które zasiało wśród nowodworskich Żydów strach. Oto, co się stało.

Miejscowi chrześcijanie pod przewodnictwem swojego proboszcza postanowili zastąpić stary krzyż nowym. Pewnego dnia nowy krzyż został postawiony z wielką ceremonią z licznym udziałem chrześcijańskich kobiet. Na krzyżu wisiała mała lśniąca figurka Jezusa, który w słońcu zdawał się być pokryty złotem. Kilka dni później kilkoro pobożnych katolików z oddaniem klęczących przed krzyżem podniosło oczy i wtedy okazało się, że Jezus zniknął. Rozległy się głosy potężnego protestu. Takie świętokradztwo! I znaleźli się wśród chrześcijan tacy, którzy rozpowszechniali plotkę, że była to robota Żydów, którzy Jezusa ukradli.

Pamiętajmy, że był to czas, gdy polski antysemityzm pod dowództwem Romana Dmowskiego, inicjatora bojkotu antyżydowskiego, zatruwał umysły masy Polaków. Tak więc społeczność żydowska była przerażona fałszywym oskarżeniem, a "w mieście Nowy Dwór wszystko było w rozterce" (Ta hebrajska fraza jest przytoczona jako cytat ze Biblii, księga Estery 3:15).

Ale, jak to jest napisane (Psalm 121: 4) "Bóg Izraela nie śpi", i policja znalazła sprawcę w przeciągu kilku dni. A kto to był? Dobry katolik, jeden z tych, którzy byli odpowiedzialni za wzniesienie krzyża z pozłacanym Jezusem. Wydaje się, że był on pewien, że to czyste złoto i nie mógł oprzeć się pokusie. A Żydzi cieszyli się zupełnie tak, jak w Purim, gdy Haman został pokonany.

*

Za miejscem, gdzie znajdował się krzyż, zaczynała się tzw. przemysłowa cześć miasta. Tuż za krzyżem stał długi, szarawy płot, zasłaniający fabrykę porcelany Winogradowa. Była to największa fabryka porcelany w Polsce, a założycielem był litewski Żyd, o słowiańsko brzmiącym nazwisku Winogradow. Właściciel mieszkał na stałe w Warszawie, a w fabryce przez wiele lat nie zatrudniano żydowskich pracowników. Ale w ciągu ostatnich kilku lat przed II wojną światową, po przejęciu fabryki przez Michała, który był synem właściciela, robotnicy żydowscy uzyskali tam wreszcie dostęp do pracy, natomiast fabryka stała się w mieście ważnym miejscem zatrudnienia dla Żydów.

Ten sam Michał, po tym jak przeżył hitlerowskie obozy śmierci, wrócił do miasta i ponownie przejął fabrykę. Wkrótce został zamordowany w swoim domu przez miejscowych bandytów.

Po drugiej stronie ulicy stał młyn Vakhtera. Shloyme Zalmen Vakhter niegdyś był woźnicą w Warszawie, a stał się bogaty po uzyskaniu patentu na używanie gumowych, zamiast żelaznych kół do wozów. Wtedy kupił duży dom w Warszawie, a pod koniec XIX stulecia wybudował w Nowym Dworze nowoczesny młyn parowy z najnowszymi urządzeniami, które sprowadził z Niemiec. On sam pozostawał w Warszawie, gdzie dalej prowadził swój przewozowy interes, i chociaż sam nie był już woźnicą, miał dużą grupę młodych woźniców, płacących mu za wynajem jego wozów.

Ten Reb Shloyme był paskudnym człowiekiem, który odganiał wszystkich miastowych Żydów, wałęsających się wokół młyna i usiłujących załapać się tam na dniówkę. Natomiast referent młyna często wychodził, aby się z nimi spotkać. Był to szczery, serdeczny Żyd z piękną białą brodą i niewinnymi niebieskimi oczami. I był to mój ojciec, Reb Yisroel Khaim, niech spoczywa w pokoju - prawdziwy szef młyna, który doskonale znał się na zbożu i mące. Ten wytworny, uczony człowiek, żarliwy Gerer Chasyd, często musiał znosić brutalne obelgi słowne właściciela, prostackiego nuworysza.

Chociaż młyn znajdował się w nieżydowskim końcu miasta i nie zatrudniano tam Żydów, z wyjątkiem referenta, był swojego rodzaju wyspą żydowskiego życia. Przez cały dzień można było tam zobaczyć Żydów. Niektórzy przychodzili robić interesy, kupując kilka pudów (pud = 16.4 kg) mąki po dobrej cenie, albo przynosili zboże na sprzedaż lub do zmielenia. Niektórzy przybywali bez specjalnego powodu, odbywając okazyjną przejażdżkę na chłopskiej furmance, która przywoziła do młyna żyto lub pszenicę, i próbowali wywęszyć, co się w młynie dzieje.

Byli też ludzie, którzy wpadali do młyna, bo chcieli usłyszeć wiadomości ze świata. Odwiedzali referenta w jego biurze, wypijali kilka szklanek gorącej herbaty, przeglądali gazetę i ucinali pogawędkę o polityce. W tym czasie Reb Yisroel Khaim opowiadał trochę o naukach żydowskich, snując chasydzkie historie okraszone tu i ówdzie żartem. A wszystko to działo się z prawdziwą żydowską życzliwością, przeplatane westchnieniami i jękami oraz zawołaniami: "niech się stanie wola Boga", wypowiadane z wielką wiarą, że Bóg pomoże, a Żydzi zostaną wyzwoleni z rąk cara.

Ale jednego dnia w tygodniu atmosfera świętości w młynie znikała. Było to wtedy, gdy z Warszawy zajeżdżał Reb Shloymele Zalmen, aby sprawdzić, co się robi w "jego" młynie i rozliczyć tydzień z referentem. W takich dniach Żydzi z miasta trzymali się z dala, bojąc się paskudnego, bogatego człowieka z Warszawy.

Jak przemiana Reb Shloyme Zalmena ze zwykłego woźnicy furmanek w zamożnego człowieka była nienaturalnie nagła, tak nienaturalnie nagła była jego śmierć. Zaskoczyła Żydów, którzy obijali się przy młynie, chociaż oczywiście często widzieli, że nic nie może przeciwstawić się woli Bożej, a pieniądze nie mogą ocalić człowieka od śmierci.

A stało się to w letnie popołudnie, podczas gdy Reb Shloyme Zalmen siedział w szerokim fotelu stojącym w jego książęcym mieszkaniu jego własnego czteropiętrowego domu na ulicy Towarowej. Nagle zauważył dym wydobywający się z budynku, gdzie przechowywane były nowe wozy o gumowych kołach. Wybuchła panika. Pożar! A Reb Shloyme Zalmen, który był gwałtownym i lekkomyślnym człowiekiem, wyskoczył jak z procy i pobiegł, aby ratować jeden ze swoich cennych wozów. Gryzący dym uderzył go w twarz i Reb Shloyme Zalmen padł trupem na miejscu.

Kiedy tego letniego popołudnia smutne wieści dotarły do jego referenta Reb Yisroela Khaima, wydał on głębokie westchnienie i ze łzami w oczach wyszeptał: "Błogosławiony niech będzie sprawiedliwy sąd" (tradycyjnie mówiono tak po usłyszeniu o czyjejś śmierci). Takie było zachowanie Żydów tamtych czasów; kłócili się, cierpieli zniewagi i przekleństwa od kogoś, ale w ostatecznym rozrachunku, były westchnienia, łzy oraz " Błogosławiony niech będzie sprawiedliwy sąd”.

*

Najbliższym sąsiadem młyna - jak powiadali "ścianą w ścianę" - był browar należący do starszego człowieka Bitnera. Właściciele byli bardzo bliskimi sąsiadami, ale mieli zupełnie odmienne charaktery. Młyn był prowadzony w żydowskim stylu, zawsze głośny i pełen ruchu, a w fabryce piwa czuć było niemiecki porządek - ten klimat pracy, który przyniósł ze sobą z okolic Poznania nieżydowski właściciel browaru.

W młynie bramy wjazdowe były otwarte przez cały dzień, jakby to był plac publiczny. U Bitnera bramy były zawsze zamknięte, a jeśli chciało się wejść na dziedziniec, trzeba było pociągnąć długą linkę, która prowadziła do dzwonka znajdującego się w pokoju stróża. Był nim wysoki, gruby chrześcijanin z długim blond wąsikiem i przebiegłymi oczami. W międzyczasie, zanim stróż zdążył odpowiedzieć na dzwonek, już dało się słyszeć ujadanie czteronożnego strażnika, dobrze odżywionego buldoga, który zawzięcie szarpał się na łańcuchu jakby miał być najważniejszy w całym browarze.

Gdy w bramie pojawiał się Żyd w długim chałacie, pies po prostu szalał skacząc i ciągnąc łańcuch, jakby miał jakiś atak. Szef, stary Bitner, był niczym strażnik i pies. Podobnie jego nikczemni synowie, którzy później podążyli drogą ojca, robiąc legalne i nielegalne interesy z Żydami, i tylko z Żydami, jednocześnie nie mogąc znieść nawet patrzenia na nich.

*

Dalej po obu stronach drogi znajdowały się koszary z czerwonej cegły, które swoim imponującym wyglądem i masywną konstrukcją przydawały naszemu miastu dostojeństwa. Gdyś się zbliżył, toś mógł zobaczyć pośród budynków z czerwonej cegły hangar w kształcie półksiężyca, który wywołał wielką ciekawość u przechodniów. Od czasu do czasu można było zobaczyć ludzi wyciągających z niego duży, okrągły balon na gorące powietrze z gondolą, w której siedziało trzech lub czterech obserwatorów, a potem patrzeć, jak powoli wznoszą się w niebo.

Ten hangar w kształcie półksiężyca mieścił wojskowy oddział balonowy, który na kilka lat przed I wojną światową został zamieniony w oddział lotniczy armii rosyjskiej. Mieszkańcy naszego małego miasteczka byli już wtedy dobrze obeznani z tymi sprytnymi maszynami, które same się wznoszą i latają po niebie.

*

Ulica ta była też najbardziej popularnym miejscem na spacery, które wieczorami lubili odbywać młodzi ludzie. Niektórzy dochodzili do młyna, niektórzy do szlabanu na końcu miasta, a jeszcze inni – zakochane pary chodzące po niebie - wykraczali poza szlaban na tej szerokiej drodze wijącej się kilometrami, która kończyła się hałaśliwym zamętem stołecznego miasta.

W letnie sobotnie popołudnia na ulicy czuć było szabatowy nastrój. Połowa miasta, ubrana w najlepsze stroje, wyruszała na długi spacer, aby trochę poruszać się po obfitym szabatowym posiłku. Zaraz po zjedzeniu pożywnego czulentu (tradycyjny posiłek szabasowy) rodzice pogrążali się w głębokim śnie, by odpocząć po trudach tygodniowej pracy lub po prostu zdrzemnąć się, a młodzież udawała się na spacer. Niektórzy zabierali ze sobą do czytania książkę lub gazetę, inni chodzili z nadzieją spotkania dziewczyny, z którą to spacer nie byłby mile widziany w miejscu publicznym.

Po minięciu szlabanu skręcali nieco w prawo i wchodzili w pobliski lasek, który był właściwym celem tych spacerów. Tam, w sosnowym zagajniku, oddawali się "temu, co sprawia, że świat się kręci", aby zasmakować raju na ziemi.

Tam mogłeś też usłyszeć gorące dyskusje polityczne o wszystkim na tym świecie. Tam, lata przed obaleniem cara, były wydawane wyroki śmierci dla Nikołajki; Tam zostało przepowiedziane, że car musi odejść.

W głębi tego lasku dało się słyszeć szept słów, tak (wówczas) przerażających jak: "strajk", "rewolucja", "Bund". Głębiej, w jeszcze bardziej zacienionym miejscu, można było zobaczyć chłopca jak wyciągał zabronione odezwy, dotyczące wyrównania rachunków z całym światem. Na co dzień był on służącym u szewca w Warszawie, a do domu przyjeżdżał w szabat. Jak mówił Tevye (literacka postać ze „Skrzypka na dachu”, oryginalnie „Dzieje Tewje mleczarza”) z powieści Sholema Aleichema: "Mówił przeciw Bogu i Jego pomazańcowi i o rozerwaniu ich więzi".

Młodzieniec ten otaczał się grupą ludzi, a zgromadzeni wytężali słuch i pożerali każde jego słowo. Co działo się na warszawskich giełdach pracy, jak Borekh Shulman rzucił bombę na komisariacie policji nr 8, i więcej podobnych takich właśnie strasznych historii sprawiających, że włosy stawały dęba.

Były też inne grupy młodzieży, bliższe klasie średniej, gromadzące się wokół ludzi z wiadomościami o szerokim świecie, ale ich historie miały więcej wspólnego z żydowskością niż z szerokim światem, a przypadkowy słuchacz usłyszałby także słowa nie mniej straszne w tamtym czasie, jak "Szekel", "Kongres", "Uganda" i "Dr. Hertzl" (wszystko to związane z ruchem syjonistycznym).

*

Zaraz za koszarami ulicę przecinały tory kolei Nadwiślańskiej. Co kilka godzin kursował pociąg z Warszawy do Mławy ku granicy państwa, zatrzymujący się w Nowym Dworze lub Modlinie, by wysadzić kilku pasażerów na tych dwóch stacjach kolejowych. Tam, gdzie droga została podzielona przez lśniące szyny kolejowe, przy szlabanie stał dom woźnicy. Był on bardzo wyraźnym znakiem granicy miasta.

 

now243a.jpg
Koszary przy ulicy

 

now243b.jpg
Park miejski przy Polskim Rynku

 


[Strona 245]

Gwiazdy obrócone w popiół

Autor: Szmuel Top

Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski

Tęsknota

Błękitny wieczór śpi
na głębokich brzegach Narwi.
W pobliżu moje lata dzieciństwa
też śpią.
Srebrzysta droga
rzeka rozgorączkowana płynie
dla pokoleń ale
nie starzeje się,

jej młodzieńczy bieg radosny
jak dawniej
wznosi się i opada w brzegach jak muzyka fletu.

Siwowłosy wieczór
śni na zielonych brzegach
jak mój najmłodszy syn
w małym białym łóżeczku.
(Czasem w snach
wędruje drogami
przyszłości.)
Tutaj mój dom był w
mieście Nowy Dwór.

Moja matka krząta się
po domu; Słyszę jej cichy krok,
piosenkę.
Śpiewa mi do spania jak
muzyka fletu.

Wieczór schwycił
czerwone płomienie słońca.
Błękitne mgły tulą się
w ogrodach mojego ojca.
Znużone źdźbła zbóż
śpią na brązowych polach.
W chacie dwoje ludzi leży
przebudzonych na łóżku ze słomy.

Ojciec czyta mi wiersze,
pochłaniam dźwięki
drżących słów jak
w pieśni

*

Błękitny wieczór, gwiazdy, słońce
schowały się.

Nad spopieloną ziemią
gwiazdy wstały znowu
i śpiewają.
(Jak noc ich pieśń
przenosi nasiona nowego
jutra).
Za nami leżą lata
w kręgach piekła.

Melodio Yizkor – jest
tęsknota w twoim dźwięku
co przepływa w moim
sercu jak muzyka
fletu.

Północ. Wiatr
zgasił gwiazdy.
Znad fortu Pomiechówka
przypływają cienie -
Żydów, których rozrzucono
tam żywcem.
Okrzyk przerażenia brzmi jakby
z ust
wypełnionych piaskiem.

Na wietrze słyszę
głos mojej matki dźwięk
co zaczarował moją tęsknotę
jak muzyka fletu.

Nowy Dwór, lato, 1950

 

Sny

Matka przychodzi nocą
do mnie w snach.
Z zamordowanymi
sąsiadami wślizguje się
przez drzwi.
Wokół mnie krążą
widma domowników.
Matka płacze
oczami wypalonymi przez ogień.

Tworzą krąg
jarzących się czerwonych popiołów.
Noc tańczy
do szarego świtu.
Wiatr zaczyna wirować,
kurz unosi się,
gasząc gwiazdy, zaglądające
tu zza szyb.

Patykowate nogi drżą, kościste ręce
unoszą się,
Taniec śmierci rozciąga się
po mojej zacienionej ścianie.
Wydrążona głowa zwisa
z wąskich ramion
opleciona koroną
- dziewiczym warkoczem.

O świcie szary popiół
duchów
rozświetla głowę mojego ojca
ze złotymi włosami
i potrząsa z niepokojem
- jesteś tu jeszcze?
Mój stary ojciec - pozostawiony
z mordercami
w ostatniej godzinie.

Moja matka rozprasza się,
w dymie smutku.
Jej ramiona rozpościerały się jak
skrzydła
pojawia się przy moim ojcu:
Czego więcej chcesz
od twojego samotnego syna
który został na tej
ciernistej ścieżce
by być samotnym, gdziekolwiek się
pojawi.

Matka płacze, mój ojciec
też płacze czerwonymi łzami.
W oknie słońce
zachodzi na niebiesko.
Moje włosy siwieją
od głębokiego smutku.
Moje oczy wilgotnieją,
srebrną rosą.

Warszawa, 11 listopada 1947 r

 

Biorąc urlop mojego ojca

Tego wieczoru niepokój
objął ciemność.
Pod zielonymi gwiazdami metaliczne
Skrzydła zaszeleściły
jak niewidoczne wodospady.

Przyszedłem powiedzieć ci ciche
pożegnanie.
Między dniem i nocą dorastaliśmy
jak bliźnięta.

Oddychałem twoim oddechem
co pachniał świeżo
skoszonym sianem
i owocami
twoich ogrodów.

Twoja broda pieściła
moją twarz jak róża.
Podszedłeś wtedy do okna
w szybie zobaczyłem łzę
błyszczącą w twoim oku.

Jak ptak opuściłem twoje gniazdo.
Głośny grzmot przeszył
miasto
które zniknęło w potopie
ognia.
Od tego czasu twoja twarz
Przybywa do mnie
przez niebo spowite dymem
twoja łza płynie przez moją krew.

Warszawa, 18 lutego 1949 r

 

Odwiedzając groby

Zacisnąłem usta,
szepczę modlitwę:
Widzisz, Boże. Jak noc
przejęła słońce.
Tak długa jest ta noc.
zabierz mnie i zamień
w odwieczny płomień
odwieczny znak
gwiazdę przewodnią, płomień
płonący na czerwono
na trupio bladym cmentarzu
zmarłych Żydów.

Uczyń mnie sierotą
tych wszystkich,
Prowokatorem sumienia każdego.

Naucz mnie nowego kadiszu
dla ludu męczenników
Niech skrzydła niosą mnie
do krematoriów
zgasłych żywotów
nad grobami braci,
którzy śpią w pobliżu
tak, że moje serce może
łopotać tam jak żagiel
by złapać szalejące wiatry
tak, by nie rozwiewać popiołu.

Shvidnits, wrzesień 1946

 


[Strona 247]

Nad Narwią

Autor: Simkhe Pinkerem

Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski

Tam, gdzie Narew spotyka się z Wisłą, ale nigdy nie łączy, oddzielając czarny pas swoich wód od spienionej białości Wisły – moja pamięć wciąż wraca i przywołuje letnie dni oraz pogodnych, wesołych, młodych ludzi.

Latem miejska młodzież zabawiała się nad brzegami Narwi, które tętniły życiem. Spacerowali tam ludzie - samotnie i w parach, były grupowe wycieczki, zawody sportowe, a na samej rzece - kajaki i łodzie wiosłowe z różnych klubów sportowych. A mas ludzi, młodych i starych, stale przybywały.

Niektórzy przychodzili, by się wykąpać na koniec gorącego dnia, inni by odpocząć nad brzegiem rzeki. W piątki i soboty nad brzegiem Narwi pełno było Żydów. Ludzie siedzieli na trawie w pobliżu Kelera, niedaleko młyna Nokhema Neufelda i przy tartaku starego Zilbertala, gdzie odbywały się zawody sportowe na piaszczystej łasze pomiędzy blokami drewna. A ludzi ciągle przybywało ...

Narew wpływała do Wisły, która była biała i każdy widział niezwykłe zjawisko, że czarny pas wód Narwi nigdy nie miesza się z bielą Wisły. Widać było, że ten czarny pas ciągnie się kilometrami.

Tam spędziliśmy naszą młodość; tam pozostały nasze łzy.

 

now247a.JPG
 
now247b.JPG

 

[Strona 248]

Wokół nowodworskiego rynku

Autor: Yankev Vronski, kibuc Elon

Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski

Miasto Nowy Dwór jest jak wyspa, położone pomiędzy Narwią i Wisłą. Mówiło się, że grunt, na którym miasto stało w dawnych czasach, również zalany był wodą, ale Narew cofnęła się i na tak powstałym lądzie wyrosła osada. Ludzie - niektórzy biedni, inni bogaci – osiedlali się i żyli tam przez pokolenia pod różnymi rządami.

Niekiedy Narew wzbierała ponad brzegi, zalewając miasto i zmiatając nisko położone domy, powodując przy tym ogromne zniszczenia. Ale gdy tylko woda opadła, ludzie naprawiali i odbudowywali swoje domostwa, wiodąc dalej normalne życie. Warunki te kształtowały upartych, nieugiętych Żydów, którzy wiedzieli, jak radzić sobie we wszelkiego rodzaju kłopotach.

Mój ojciec, człowiek uczony, który więcej czasu spędził na studiowaniu ksiąg niż przy pracy, opowiadał mi, jak miasto ucierpiało także od pożarów. Gdy był dzieckiem, Nowy Dwór został doszczętnie spalony w pożarze, ale ludzie z uporem odbudowali miasto a Żydzi dalej żyli w nim po swojemu.

Na przestrzeni pokoleń Żydzi wiedli życie w małych biednych domach. Mimo prześladowań podczas każdej wojny, gdy musieli opuszczać swoje domy i żyć na łasce “Joint 'a” [American Jewish Joint Relief Committee], wracali do Nowego Dworu i z powrotem żyli po swojemu. Pracowali, prowadzili swoje interesy, studiowali Torę, a wszystkie różne grupy – uczeni, chasydzi, świeccy, wolnomyśliciele – wiedli swoje życie w ramach jednej społeczności żydowskiej.

Rynek odgrywał kluczową rolę w zarabianiu na życie. Przychodzili tam kupować żołnierze z pobliskiej twierdzy. W tygodniu były dni handlowe, a raz w miesiącu targ. Chłopi z okolicznych wsi przyjeżdżali załadowanymi furmankami, więc wszyscy sklepikarze i rzemieślnicy byli w tych dniach zajęci.

Kobiety i dziewczęta, oprócz zakupów na rynku, wyprawiały się do okolicznych wiosek, by poszukać okazji, bo tam mogły sprawdzić kupowanego kurczaka, powąchać masła i innych produktów mlecznych. Mogły też potargować się o ceny, by w końcu dobić targu. Używając własnego wdzięku, mogły kupić coś na swój użytek lub do dalszej odsprzedaży.

Wśród furmanek na rynku można było zawsze zobaczyć handlarzy zbożem: Mojsze Borka Guzika, Herszla Kashemakhera, Fraymana, Opatowskiego i Abrahama Gapa. Każdy z nich miał swój własny sposób prowadzenia interesu, zgodny ze swoim sposobem życia. Mojsze Borek był chasydem, oddanym uczonym, który studiował księgi tak głośno, że słychać go było na drugim końcu ulicy; z tego powodu był ubogim człowiekiem. W przeciwieństwie do niego Herszl Kashemakher był słabym uczonym, odmawiającym w pośpiechu modlitwy i myślącym tylko o pieniądzach; więc był on bogaty.

Żydowscy właściciele sklepików i rzemieślnicy zjeżdżali na targ z całego regionu, aby sprzedawać swoje towary i wyroby. Zabierali ze sobą swoich młodszych uczniów i czeladników. Przybywali już w nocy, by zdobyć miejsce i odpowiednio wcześniej rozłożyć swoje towary. Dochodziło do bójek o prawo do zajmowania dobrych miejsc na targowisku. Każdy chwalił się swoim rzemiosłem i jakością towaru, a ludzie z jednego miasta wyśmiewali się z tych z drugiego miasta. Wszystko to działo się w atmosferze wzajemnego ofukiwania się i przekleństw.

W zimie ludzie spoza miasta rozpalali dla ogrzania się ogniska, a rankiem robili krótkie przerwy w besmedresh [domu studiów również wykorzystywanego do modlitw], pożyczając od miejscowych szale modlitewne i filakterie (pudełeczka z ustępami Tory. Byli oni w stanie zakończyć swoje modlitwy jeszcze przed otwarciem rynku.

Dzień targowy był zawsze pracowity i hałaśliwy. Na rynku stały konie i furmanki z przywiązanym do nich bydłem, a wśród tych wozów przechodzili ludzie z krowami lub świniami na sznurze. W ślad za nimi podążali różni żebracy przystrojeni kolorowymi koralikami i błyszczącymi krzyżami oraz chrześcijańskie kobiety z koszami pełnymi kurcząt i jaj. Dookoła słychać było nawoływania do kupna i sprzedaży, muczenie krów, rżenie koni, kwiki świń, a od sklepów i straganów okrzyki przywołujące klientów.

Tak zaczynał się dzień. I później – jak zazwyczaj - było targowanie się, przybijanie rąk na znak dobicia targu, podnoszenie i opuszczanie cen. Pod koniec dnia wszyscy chłopi spoza miasta chodzili do żydowskich szynków, by upić się i trochę sobie pofolgować.

W Nowym Dworze i okolicach żyli Rosjanie, Polacy i Niemcy, ale tylko Żydzi prowadzili gospody. Chcę tu wspomnieć niektórych z nich, prowadzących interes wokół rynku.

Abraham Kohn był pobożnym chasydzkim Żydem, który miał czarną brodę, ale nie miał pejsów, bo to nie było dobre dla interesu. W szabat ubierał się w jedwabny kaftan i aksamitny kapelusz. Na co dzień zawsze był gotowy pomóc komuś niskooprocentowaną pożyczką.

Dovid Ezraim miał monopol i dobry interes sprzedając wódkę. Był to nowoczesny chasyd z małą bródką, jak wymagały tego ówczesne czasy.

Itshe Meyer Safir był karczmarzem w starym stylu, bardzo religijnym, pomarszczonym chasydem, który zawsze rozczesywał palcami swoją splątaną brodę.

Na rogu w pobliżu sprzedawców tanich gotowych ubrań, stolarzy, szewców i krawców znajdowała się gospoda Pesakha Izbetsesa Vermusa. Był ojcem mocnych, silnych dzieci. Jego ładne, dobrze ubrane córki prowadziły ten interes. Dzieci wcale nie przypominały swojego drobnego ojca z małą blond bródką.

Przy rynku od strony ulicy Zakroczymskiej w budynku należącym do Chaima Złotykamienia miał swój interes Heniek Tik. Był to zupełnie inny typ karczmarza, prowadzącego gospodę we współpracy ze swoją wiekową matką, bardzo pobożną kobietą, oraz z ich trzecim partnerem - kotem. Jako przyjaciel Heńka byłem świadkiem kłótni między nim a matką. Pochodzili oni z dwóch różnych światów. Matka zawsze mi się skarżyła, że jej syn nie robi tego, co potrzebne dla ich interesu i że nie zachowuje się jak trzeba. Z jej punktu widzenia ??miała rację; wszystko było zaniedbane. Kot, trzeci partner w interesie, robił, co chciał, gdzie chciał, jadał razem z nimi.

Ale Heniek miał swój własny sposób działania. Każdego dnia przyjaciele i znajomi wpadali do gospody – rozmawiali tam, dyskutowali i dobrze się bawili. Ci, którzy mieli czas, spędzali tam cały dzień, a Heniek szczęśliwy i uśmiechnięty obsługiwał ich wszystkich.

Wszystkie te gospody były miejscami żydowskiego życia, gdzie ludzie prowadzili życie towarzyskie - przy rynku i wokół rynku, na ulicach i drogach naszego Nowego Dworu, miasta między dwiema rzekami.

 

Now249.JPG
Vays przy swoim straganie ulicznym

 

Now250a.JPG
Stragany uliczne na rynku

 

Now250b.JPG
Ulice biedy

 


 

[Strona 251]

Moje miasto, moje ulice

Autor: Yosef Top, Ramat Gan

Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski

Dzieciństwo kojarzę z cierpieniem. Matka moja zmarła, gdy miałem sześć miesięcy, więc nie zaznałem macierzyńskiej miłości. Jako piętnastolatek przeniosłem się do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Jednak nie mogę zapomnieć Nowego Dworu - mojego rodzinnego miasta.

Wychowała mnie kochana, niezapomniana siostra, Jekowed Zawierucha (zamordowana przez nazistów). To ona pomagała mi stawiać pierwsze kroki w swoim domu w Wyszogrodzie. Kiedy już byłem starszy, wróciłem do domu mojego ojca, Gelera [rudego] Mejera w Nowym Dworze, i tam po raz pierwszy doświadczyłem radości.

Ojciec był szczęśliwym biedakiem. Tryskał humorem i rozśmieszał ludzi swoimi żartami i aforyzmami. Lubił żartować z różnych typów ludzi z Nowego Dworu, bawiąc się ich przezwiskami i naśladując ich gesty. Kiedy myślę o moim ojcu, wydaje mi się, że był nowodworskim Herszele Ostropolierem[1].

Latem mój ojciec i ja wędrowaliśmy jak Cyganie po sadach w niemieckiej kolonii Kazuń rozkoszując się smakiem wolności. Zimą odnalazłem swoje miejsce u rodziny Karstowiczów w “Piekeliku” i u dwóch piekareczek – moich ciotek Brajne i Ester Sime. Leżałem tam całymi dniami przy ciepłych piecach grając po nocach na harmonijce piosenki ukochane przez Nowy Dwór.

Udzielano mi także gościny w domu mojego wuja Herszla Topa. Zawsze byłem przyjmowany z miłością i przeżyłem tam wiele radosnych chwil obserwując ich próby teatralne w kółku dramatycznym. Dom żył aktorstwem, tańcem i piosenkami.

Moje dzieciństwo szybko minęło i rozpoczął się nowy rozdział - młodość. Zacząłem rozumieć, że muszę znaleźć pracę i rozpocząłem naukę fryzjerstwa u Jankewa Rotsztejna na ulicy Zakroczymskiej. Zostałem na trzy lata i były to lata w piekle. Metodą nauczania było rozdawanie klapsów i ciosów. Dwóch czeladników, Szlojme Papier i Johanen Ejdlsberg, nie stawali w mojej obronie. Drugi uczeń, Mendl Papier, nie dostawał tak mocno jak ja, ponieważ miał rodziców i brata, a ja byłem sierotą, więc to było mitzvah [obowiązek religijny] by mnie uderzyć.

Mimo to znalazłem obrońców - Bejle Kupersztejn (żona mistrza), Lejbla Janowskiego, (który pracował dla Dowida Tszica), także “Ślepego Motje” i Awigdora Garbera, mieszkających naprzeciwko fryzjera – i którzy stanęli za pokrzywdzonym sierotą.

Oprócz ciężaru uczenia się zawodu i ciągłego strachu przed biciem, miałem także różne zadania i obowiązki – takie jak kołysanie dziecka, wyrzucanie śmieci, przynoszenie czegoś tam, byłem chłopcem na posyłki zawsze gotowym do wykonania rozkazów mistrza. Takie były warunki dla wszystkich uczniów w tamtych czasach we wszystkich zawodach i nie miałem innego wyjścia, jak być jednym z tych uczniów. Musiałem się przystosować, bo inaczej zostałbym zwolniony.

Potem nastąpiły lata zabaw i bijatyk na Piaskach, gdzie się urodziłem. Tam właśnie, te gorące piaski, po których w dzieciństwie chodziłem boso, stały się miejscem spotkań z kolegami z klasy oraz bójek z chrześcijańskimi chłopcami. Patrzyliśmy z ciekawością, gdy kopali i dostarczali piasek, by posypać nim posadzki po umyciu. W zimie, gdy tylko Piaski pokryły się śniegiem, zaczynaliśmy nowy rozdział zabaw: jazdy na łyżwach i sankach po Piaskach, od baraków Efraima Bonka do kościoła, którego obraz jakby trwania w silnym stanie zamrożenia przerażał nas w księżycowe noce.

Te zimowe dni i noce na Piaskach były dla nas chłopców prawdziwą przyjemnością. Twarze nasze płonęły zimnem, które kąsały uszy i nosy, ale nasze dusze odczuwały ciepło. Wszystko było żywe i oddychało, nawet brudne ulice miały świąteczny wygląd, kiedy biegaliśmy podekscytowani na śniegu.

Były to moje ulice. Bawiłem się tam godzinami z bandami dzieci w moim wieku. Tam, blisko murów niedokończonej synagogi, słuchałem ze strachem i ciekawością wszystkich opowieści o demonach i duchach grasujących w piwnicach i na strychach.

Nadal tęsknię za ludźmi z tych ulic - Awrahamem Mojsze, Dorożkarzem; Joslem Kuszem, woźnicą, który smagał mnie batem; Jenklem Kiszke; Fiszlem Szpitske, nauczycielem, który użył swojego wskaźnika, aby wprowadzić mnie w świat nauki; Szalonym Szmuelem; i wieloma innymi typami i osobowościami, bez których nasze miasto byłoby dużo bledsze i utraciłoby swój blask.

Nadal ciągnie mnie do Narwi, nad której brzegiem leżałem godzinami patrząc na ryby w rzece. Każde drgnienie wody pełne było tajemnic i dobrze było czuć za sobą miasto i jego ulice.

Tak, miasto Nowy Dwór żyje w naszych sercach i głowach. Bez względu na to, gdzie się znajdziemy, nadal tam jesteśmy. Jesteśmy z nim związani wiecznymi więzami pamięci i krwi; miasto naszych narodzin i dzieciństwa pozostaje najpiękniejszym na świecie.

Tam na cmentarzu spoczywały kości naszych przodków. Dziś wieją tam głuche wiatry. Naziści użyli nagrobków, by wybrukować ulice i na cmentarzu nie pozostał żaden ślad. Jednak nasze myśli i uczucia ciągną ku temu miejscu, z czcią dla dusz wszystkich nam drogich i bliskich.

 

now252.jpg
Ubóstwo na Piaskach

 

Nota
  1. Herszele Ostropolie był błaznem, humorystą i bohaterem ludowym żyjącym w XVIII wieku, który często ośmieszał bogaczy. Return


 

[Strona 253]

Balkon na Piaskach[1]

Autor: Anshel Frid, Chicago

Z jidysz na angielski przełożył Miriam Leberstein
Z angielski na polski przełożył Adam & Alicja Żmijewski

Jestem jedną z osób, które mogą prześledzić swój rodowód na “Piaskach”. Mieszkałem w dobrze znanym budynku na rogu ulic Żelaznej i Piaskowej pod numerem 7, który w Nowym Dworze był znany, jako “Dom Grubej Rokhli”.

Któż mógłby zapomnieć o domu Grubej Rokhli z około 40 lokatorami i podnajemcami, którzy płacili czynsz 15 właścicielom i wynajmującym. I tego, co ludzie mówili o budynku: “Gdzie jest ogień? U Grubej Rokhli: “Gdzie się biją? U Grubej Rokhli; “Gdzie zawaliła się połowa domu? U Grubej Rokhli”. Tam wszystko mogło się zdarzyć. Było to miejsce naprawdę niezwykłe, gdzie zdarzały się niespotykane rzeczy. I właśnie tam dorastałem pośród całego plemienia szewców, krawców i fryzjerów Nowego Dworu.

Wspominam ten budynek z czułością i jestem dumny z moich Piasków. Tam też ludzie czytali Szolema Alejchema i Dostojewskiego, Peretza i Emila Zolę. Tam też ludzie lubili oglądać “Hamleta” i “Kupca weneckiego” Szekspira. Wiedzieli, kim byli Leonardo da Vinci i Van Gogh.

Podobnie jak ulice Zakroczymska i Warszawska, Piaski miały swoich arystokratów i zwykłych ludzi. Moja rodzina nie mogła być uważana za arystokratyczną na ulicy Zakroczymskiej czy Warszawskiej, a nawet na Rynku Polskim, ale należała do arystokracji numeru 7. Mój ojciec mieszkał na Piaskach przez 20 lat, 12 lub 13 lat w budynku Grubej Rokhli, a nigdy nie nadano mu przezwiska. Wszyscy inni je mieli, ale nie mój ojciec, właśnie z powodu wysokiego statusu, ponieważ był “gramatykiem” domu, osobą z wiedzą, pisarzem.

Jeśli ktoś uciekł do Ameryki, pozostawiwszy - niestety! - troje małych dzieci, mój ojciec pisał list w jidysz. Jeśli mąż jakiejś kobiety zaginął w Rosji podczas I wojny światowej, [tj. którego śmierci nie można było ustalić, co uniemożliwiało jej powtórne małżeństwo], ojciec prowadził korespondencję z rosyjskimi władzami w języku rosyjskim. Gdyby ktoś utracił prawo do prowadzenia działalności gospodarczej, mój ojciec pisał petycję do władz miejskich w języku polskim.

Ponadto mój ojciec miał dużą wiedzę na temat polityki i najnowszych wiadomości. Wciąż pamiętam, jak podczas zamachu stanu Piłsudskiego w 1926 roku, wezwali ojca na dół, posadzili go na krześle i wręczyli mu polską gazetę, ażeby przeczytał najnowsze wieści zgromadzonym Polakom i Żydom.

Ludzie zwracali się do mojego ojca per “Panie Frid.” Jego arystokratyczny status wynikał także z faktu, że mieliśmy przywilej posiadania jedynego balkonu na Piaskach. Był on widoczny w całej okolicy. Jakże okoliczne dzieci zazdrościły nam naszego balkonu! Z niego widać było linie trakcji kolejowej, a także łąki i posiadłości Niemca Jantza nad Wisłą. Z drugiej strony można było zobaczyć baraki, w których mieszkała biedota miejska. Widać było również cmentarz chrześcijański i fabrykę porcelany.

Do balkonu ciągnęło jednakowo starych i młodych, tak, że nawet zainteresowały się nim władze miasta. Kiedy w 1926 roku pogrzeb z trumną zamordowanego [w majowej demonstracji] Łapowa ciągnął wzdłuż naszej ulicy, policjant przyszedł powiedzieć mojemu ojcu, że ze względów bezpieczeństwa publicznego zabrania się obserwowania demonstracji żałobnej z balkonu.

Strażacy również korzystali z naszego balkonu. Gdy tylko w wielkim domu Grubej Rokhli pojawiał się ogień, instalowali drabiny na naszym balkonie i używali go jako miejsca, z którego można walczyć z ogniem. W czasach powodzi z balkonu obserwowali Wisłę, czy jest niebezpieczeństwo zalania linii kolejowej.

Podczas każdego Święta Namiotów wystawialiśmy sukkah na balkonie. Zaraz potem chrześcijańscy chłopcy rzucali w sukkah kamieniami. Szczęśliwi byli sąsiedzi, którym ojciec pozwalał spędzać sobotnie popołudnia na balkonie i patrzeć na Piaski z dystansu, jaką dawała wysokość balkonu.

Właścicielka Gruba Rokhla doskonale zdawała sobie sprawę z zalet, jakie dawał balkon. Za każdym razem, gdy ojciec regulował czynsz, musiał płacić dodatek w wysokości kilku złotych. Gdy sprzeciwiał się temu, Gruba Rokhla ripostowała: “Co masz na myśli? To najlepszy apartament w całym domu i to z jedynym balkonem na Piaskach.” Potem groziła sprzedażą swojego udziału w budynku - wtedy nauczyliśmy się doceniać, co to znaczy mieć taki apartament i z takim balkonem. Jak już było mówione, budynek był własnością spółki z około 15 właścicielami i podnajemcami, którzy zawsze stawiali się w sądzie, gdy przychodziło procesować się o udział procentowy w nieruchomości.

Gruba Rokhla była dumna ze współwłasności dużego dziedzińca w kształcie litery daled usytuowanego pomiędzy domem a ulicą. Tam 120 nas - małych Kawelesków, Joselków, Dowidków, Roszków, Meleklów i Anszelków, zachwycało się skarbami naszego dziedzińca. Jestem pewien, że kiedy wielki miłośnik dzieci Janusz Korczak napisał swoją słynną książkę “Mośki, Jośki, i Srule”, widział te dzieciaki bawiące się na dziedzińcu Grubej Rokhli.

Gdy po wojnie, w 1945 roku wróciłem do Nowego Dworu, nie znalazłem już domu Grubej Rokhli. Nie było budynku z balkonem na Piaskach ani dziedzińca pełnego dzieci. Naziści zniszczyli to wszystko podczas marszu ku swojej Tysiącletniej Rzeszy.

 

now254.jpg
Rzeźnia na Piaskach

 

Nota
  1. Dzielnica biedoty w Nowym Dworze Return

Spis treści


This material is made available by JewishGen, Inc. and the Yizkor Book Project for the purpose of
fulfilling our mission of disseminating information about the Holocaust and destroyed Jewish communities.
This material may not be copied, sold or bartered without JewishGen, Inc.'s permission. Rights may be reserved by the copyright holder.


JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of the translation. The reader may wish to refer to the original material for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.

  Nowy Dwór Mazowiecki, Poland     Yizkor Book Project     JewishGen Home Page


Yizkor Book Director, Lance Ackerfeld
This web page created by Lance Ackerfeld

Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 18 May 2018 by MGH