« Previous Page Table of Contents Next Page »

{591}

Zgierscy Niemcy pokazują swoje prawdziwe oblicze

Jaakow

...Wszystko, co teraz opiszę, widziałem na własne oczy. Już w pierwszych dniach wojny Zgierz dotknęły pierwsze bombardowania. Najgorzej było popołudniami 5 i 6 września. Rodzice moi uciekli do Łodzi, pozostawiając cały majątek. Zabrali tylko nieco biżuterii. Następnego dnia do Łodzi wkroczyli Niemcy. Tego samego dnia, pod wieczór, na ulicy Piłsudskiego pojawili się esesmani; chodzili od jednego żydowskiego domu do drugiego, konfiskując złoto, srebro i pieniądze. Zabrali wszystko, co rodzice mieli ze sobą; ojca pobili. Następnego dnia rodzice wrócili do Zgierza.

Zgierscy Niemcy, którzy zawsze żyli z Żydami w zgodzie, okazali swoje prawdziwe oblicze niedługo potem, jak wojska nazistowskie zajęły miasto. Stali się oni de facto władcami zdeptanej ludności żydowskiej. Zgierscy Żydzi wiele wycierpieli od miejscowych Niemców: Straubacha, Mielego, Kernera i innych, którzy rozsmakowali się w rabunkach i gwałtach. Wielu Żydów zostało wypędzonych ze swoich domów. Z domu Tauberta na Piłsudskiego wypędzono wszystkich żydowskich najemców, dając im ledwo godzinę na wyprowadzenie się i nie pozwolono nic ze sobą zabrać. Jakub Meir Kupfer, jeden z największych i najbogatszych przedsiębiorców, również został wypędzony ze swojego domu i musiał zamieszkać z Józefem Meirem Harunem. Później wygnano wszystkich także i z domu Haruna. Karol Eiger, przewodniczący organizacji sportowej Makabi i syn znanego syjonistycznego działacza, a także Józef Pantel i Lejbisz Srebrnik, rewizjonista[1], zostali wysłani do obozu koncentracyjnego na Radogoszczu.

...Znanego adwokata Jochweda (zięcia Eliezera Szlumiela) przebrano w damską sukienkę, założono mu na głowę perukę, a do ręki dano miotłę i w tym przebraniu przegnano ulicami miasta. Na każdym skrzyżowaniu musiał śpiewać rosyjskie piosenki i tańczyć.

Doktor Kaltgrad wraz z siostrą popełnili samobójstwo, nie mogąc znieść uciśnienia. W pogrzebie uczestniczyli prawie wszyscy zgierscy Żydzi. Także dwie Freilinki z Przemyśla, które pracowały w aptece Rozenberga, popełniły samobójstwo. Aptekę zresztą przejęli Niemcy.

Wielu młodych zdecydowało się na ucieczkę. Większość skierowała się na wschód, do Rosji. Nie sposób opisać tego wszystkiego w krótkim liście. Katastrofa była tak wielka, że pozostawiła nas bez słów.

... O jednym tylko zapomniałem wspomnieć: Niemcy podpalili synagogę i Bejt Ha-Midrasz – spłonęły doszczętnie. Barbarzyńcy kazali rabinowi miasta zapłacić 250 marek za straż pożarną pod groźbą obozu koncentracyjnego.

Bratu Szymona Zusmana, właściciela sklepu kolonialnego na Piątkowskiej, Niemcy kazali wykopać dla siebie grób. Później go zastrzelili.

Morgen Journal, Nowy Jork, 12 marca 1940


{593}

Jak wyskoczyłem z wagonu śmierci

Mordechaj Grand

Po tym, jak mój ojciec i starszy brat Berl (Dow) w pośpiechu opuścili nasz dom rodzinny w Zgierzu i wyjechali do Białegostoku (wówczas pod kontrolą rosyjską), Niemcy prawie codziennie ogłaszali nowe przepisy, które miały utrudnić Żydom życie.

Pod koniec grudnia 1939 zgierskich Żydów wywieziono w kierunku Generalnej Guberni. Granica GG znajdowała się między Strykowem a Głownem. W Łowiczu, Skierniewicach i innych miastach było już pełno wysiedlonych Żydów. Nasza ciotka Lea z domu Sperling, młodsza siostra mamy, przypomniała nam, że mamy w Łaszkowicach kuzyna, który jest krawcem. Pewnego mroźnego dnia zapakowaliśmy więc nasz skromny dobytek na pożyczony od chłopów wóz i opuściliśmy Łowicz. Na miejscu z pomocą kuzyna wynajęliśmy niewielki pokój. Nie dane nam jednak było tam pozostać. Zima była tego roku ciężka; straciliśmy wszelkie środki utrzymania, a naciski nałożone przez Polaków i Niemców wzrastały. Przez rok tułaliśmy się między Łaszkowicami, Skierniewicami, Łowiczem, Głownem i Łaskiem.

W Zgierzu pozostało tylko około czterystu Żydów. Byli to najczęściej rzemieślnicy, których Niemcy potrzebowali. Ja również zostałem w Zgierzu, w domu mojego dziadka reb Abrahama Granda i babki Hodel, niedaleko zamku[2] przy Starym Rynku. Dziadek z babką w tajemnicy wrócili do miasta z Łodzi. Ponieważ nie mieliśmy innych środków utrzymania, a u moich rodziców w żelaznym sejfie pod podłogą mieliśmy schowane trochę biżuterii i dolarów, musieliśmy zdecydować, kto z nas „włamie się” do naszego domu.

W tym czasie mój młodszy brat Adam był pastuchem u chłopa spod Łasku, a siostra moja Sara, młodszy brat Szymon i ciotka Lea pozostali w Łaszkowicach. Mnie z matką udało się prześliznąć do Łodzi, a stamtąd do Zgierza, do dziadków. To właśnie w ich mieszkaniu snuliśmy plany „włamania” do naszego, zapieczętowanego przez Niemców, domu.
Wreszcie pewnego mroźnego wieczora, po godzinie policyjnej, z błogosławieństwem przerażonej matki chyłkiem wymknąłem się z domu dziadków. Ulice były kompletnie puste. Szedłem podwórkami, przełaziłem przez płoty. U wylotu ulicy Łęczyckiej, przy kinie „Lutnia” przechadzał się uzbrojony Niemiec – to parę kroków w bramę, to znów na ulicę. Udało mi się przebiec tym krótkim momencie, kiedy akurat skrył się w bramie. Zauważył dopiero, kiedy byłem już daleko i strzelił za mną od niechcenia. Wbiegłem do domu przy Piątkowskiej 11, sąsiadującego z naszym.

Przeszedłem przez sad, pokonałem wysoki mur i już byłem na naszym podwórku. Bałem się, żeby nie zobaczył mnie nasz sąsiad, Polak Tomczak. Zdecydowałem się poczekać w bramie domu przy Łęczyckiej, choćby do północy. Wylękniony, głodny i trzęsący się z zimna, liczyłem kwadranse wybijane przez zegar na wieży ratuszowej. Wreszcie uznałem, że Tomczak musiał już pójść do łóżka; przeczołgałem się wzdłuż płotu na czworakach, żeby zmrożony śnieg nie skrzypiał pod ciężarem moich butów.
Kiedy przemykałem pod oknem sąsiada, usłyszałem głośne chrapanie. Dodało mi to odwagi. Wreszcie stanąłem u zapieczętowanych drzwi domu, w którym spędziłem dzieciństwo, tak okrutnie mi potem odebrane. Mając tylko piętnaście lat, musiałem nauczyć się unikać ludzi, którzy mogą być gorsi niż leśne zwierzęta – szybko stałem się doświadczonym przez życie „dorosłym”.

Za rogiem była niewielka komórka, a nad nią okienko w stryszku, przez które przecisnąłem się jak kot. Zszedłem do sieni. Stałem u zapieczętowanych drzwi naszego mieszkania. Niestety, nie miałem przy sobie nic, co by mogło posłużyć do włamania się, musiałem więc odejść z pustymi rękami i w drodze powrotnej stawić czoła tym samym niebezpieczeństwom. Do ósmej rano, końca godziny policyjnej, przesiedziałem ukryty w domu przy Łęczyckiej 8. Godziny ciągnęły się jak lata. Moja kochana mama z babcią i dziadkiem przez całą noc czekali na mnie pełni niepokoju. Wreszcie wpadłem w matczyne ramiona...

b)

Nieco później, z pomocą matki, wyprosiłem od żydowskiego szewca z ulicy Krótkiej trochę narzędzi: młotek, cęgi i śrubokręt. Po raz drugi ciemną nocą pokonałem niebezpieczną trasę do naszego domu. Bardzo ostrożnie, żeby nie narobić hałasu, zapaliłem zapałkę, wyciągnąłem parę gwoździ i otworzyłem drzwi za pomocą śrubokrętu. Zapaliłem drugą zapałkę, rozejrzałem się wokół – a Bóg jeden wie, co działo się w moim sercu. Słowa są za ubogie, aby to opisać! Ze ścian patrzyły na mnie portrety rodziców wiszące nad ich łóżkami. Obok stała nasza dębowa szafa. Po lewej stronie była sofa, a po prawej przykryty płytą piec, teraz tak dla mnie obcy i zimny...
Szybko przystąpiłem do pracy. Odbiłem dwie deski z podłogi w kuchni. Wydobyłem sejf, otworzyłem go i wyjąłem jego zawartość. Potem wsunąłem go z powrotem pod podłogę i nakryłem otwór deskami. Nasze odzyskane kosztowności przytwierdziłem do ciała bandażami, które dała mi matka. Owijając się, zauważyłem, że ktoś już wcześniej złożył tu wizytę, brakowało bowiem maszyny Singera i innych drobiazgów. Mieszkanie było w nieładzie – najwidoczniej ktoś je zdążył splądrować. Wróciłem do dziadków tą samą pełną niebezpieczeństw drogą. Matka i dziadkowie czekali z niecierpliwością.

Później zdecydowaliśmy się wrócić do Łodzi. Przez pewien czas szmuglowałem mięso ze Zgierza do Łodzi. Pewnego razu niemal przypłaciłem to życiem – odtąd matka zabroniła mi szmuglu. Coraz trudniej było wydostać się z łódzkiego getta, podobnie jak wrócić za mury. Nie chcieliśmy być zamknięci w getcie, matka podjęła więc decyzję o powrocie do Skierniewic. Było to niebezpieczne przedsięwzięcie. Dziadkowie z resztą rodziny pozostali w Łodzi, gdzie wszyscy zginęli – czy to z głodu czy z chorób.

c)

Treblinka i inne obozy śmierci operowały już pełną parą. Od czasu do czasu niemieccy barbarzyńcy przeprowadzali akcje ewakuacyjne w miejscowościach między Łodzią a Warszawą. Żydów zmuszano do przesiedlenia się do łódzkiego i warszawskiego getta. My poszliśmy do getta w Warszawie, gdzie zamieszkaliśmy przy Ogrodowej 13. Był to czas bezlitosnej walki o przetrwanie. Niemcy bardzo często organizowali wywózki zmierzające do likwidacji getta. Pewnego razu, podczas łapanki, schwytano moją matkę i uwięziono na Pawiaku. Cudem udało jej się wydostać po dwóch latach.

W październiku 1942 mordercy wywieźli z getta tysiące „bezproduktywnych” Żydów – mężczyzn, kobiet, dzieci i starszych. Także i my znaleźliśmy się wśród nich. Barbarzyńcy pędzili nas pieszo trasą Warszawa – Mordy. Obok przejechała ciężarówka SS. Esesmani zaczęli strzelać do Żydów z karabinów maszynowych. Wszystko to było jak zły sen. Zemdlony, osunąłem się na ziemię. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem straszliwy obraz. Matka i Sara leżały zastrzelone w kałuży krwi. Zrozumiałem, że zostałem sam. W zamęcie zgubiłem mojego dwunastoletniego brata Szymona. Nie mogłem nawet znaleźć jego ciała. Później, w Siedlcach, spotkałem mojego brata Adama i kuzyna Adama Roszalskiego. Inni zamęczeni nie otrzymali nawet żydowskiego pogrzebu.

Cudem uszedłszy z rzezi, zdecydowałem się unikać większych siedlisk ludzkich. Przez pewien czas tułałem się po lasach jak dzikie zwierzę. Później, w Siedlcach, cała nasza trójka została zabrana do pracy w obozie niemieckim, który był kompletnie niestrzeżony. Pewnego dnia Niemcy wzięli nas z zaskoczenia, załadowali jak sardynki w wagony i powieźli w niewiadomym kierunku z dużą szybkością, tak żeby nikt nie mógł wyskoczyć. Pamiętam, że był to wieczór. Tu i tam leżał śnieg. Było ze mną obu Adamów. Ciężko mi opisać, jak było w tym wagonie. Ludzie wyglądali jak duchy. Niektórzy już pożegnali się z nadzieją. Było dla nas jasne, że jedziemy do Treblinki. Paru młodych wyskoczyło oknem, uprzednio nałożywszy na ubranie białe koszule, tak aby nie było ich widać na śniegu. Niełatwo było przedostać się do okien. Na pewien czas ogarnęła mnie słabość i ze zmęczenia zasnąłem. Kiedy się ocknąłem, zdecydowałem się uratować siebie i mojego brata i kuzyna. Ci bardzo się bali, że będzie się strzelać do tych, którzy wyskoczą. Byłem zmuszony skakać jako pierwszy. Ustaliliśmy, że skoczymy w pobliżu pewnego polskiego gospodarstwa, na którym kiedyś pracowaliśmy.

Wybrałem odpowiedni moment. Wśród nas był ślusarz, który otworzył nam drzwi wagonu. Pamiętam, że powiedział nam: „To moje ostatnie życzenie: ratujcie się, jeśli możecie. Jesteście młodzi. Ja jestem stary i nie mam nikogo na świecie. Jeśli przeżyjecie, błagam, pamiętajcie o mnie”.

Pociąg niestrudzenie podążał w stronę Treblinki. Skoczyłem. Wtedy usłyszałem serię strzałów. To strzelał ukraiński strażnik. Wylądowałem na plecach, więc szybko się obróciłem. Zobaczyłem następnego skoczka, głośno krzyczącego, że jest ranny w brzuch. Byłem jednak bezradny. Nie mogłem mu pomóc. W rowie przy nasypie, w którym się znalazłem, była już grupka młodych ludzi, którzy wyskoczyli przede mną. Noc spędziliśmy w stodole. Rano każdy z nas poszedł swoją drogą. Szedłem przez pola i lasy, przez śnieg i mróz. Droga była długa, a wydawała się bezkresna.

d)

Miejsce, gdzie wyskoczyłem, znajdowało się około 5-10 km od Treblinki. Jak powiedziałem, ustaliliśmy, że wszyscy trzej spotkamy się u naszego znajomego Polaka, który miał pod Łaskiem gospodarstwo. Ja, mój brat Adam i kuzyn Adam Roszalski pracowaliśmy u niego jakiś czas wcześniej. Teraz drogi były zasypane śniegiem. Ponieważ musiałem przekradać się bocznymi ścieżkami, błądziłem w zaspach przez całe dziesięć dni. Po drodze spotkałem Żydówkę, która wyskoczyła z tego samego transportu co ja. Wyznała mi, że ma przy sobie sporą ilość pieniędzy i zaproponowała, abyśmy razem dotarli do Międzyrzecza[3], gdzie mąż jej pracował w niemieckiej fabryce szczotek. Byliśmy zmęczeni i głodni. Było ciemno. Zapukaliśmy do jakiejś chałupy, gdzie dano nam barszczu czerwonego z ziemniakami i pozwolono zostać na noc – oczywiście za opłatą.

Obawiając się przechowywać Żydów, następnego dnia syn chłopa powiedział nam, że po drugiej stronie szosy jest żydowski obóz pracy. Wiedziałem bardzo dobrze, co to za obóz i że tam na pewno nie pójdę. Nie udało mi się natomiast przekonać mojej towarzyszki, która zdecydowała się spróbować.

Był wieczór; nie mogłem zostać, gdzie byłem, bo było to zbyt niebezpieczne tak dla mnie jak i dla chłopa. Nie mając wyboru, udałem się w kierunku obozu. Gdy byłem już blisko, usłyszałem strzał. Przerażony, wróciłem do mojego chłopa i wśliznąłem się do stodoły, oczywiście niepostrzeżenie. Spędziłem tam noc na sianie drżąc z zimna. Rano chłop znalazł mnie śpiącego. Dał mi chleba i kazał iść swoją drogą. Powiedział mi, że kobietę zastrzelili Niemcy.

Po kilku dniach dotarłem wreszcie na umówione miejsce. Mojego brata i kuzyna tam jednak nie było. Najprawdodobniej nie zdecydowali się skoczyć z pociągu i zostali zamordowani w Treblince – mieli dwanaście i trzynaście lat.

e)

Po dalszej wędrówce dotarłem do getta w Międzyrzeczu. Było to już po czwartej akcji likwidacyjnej. Nie mam słów ani energii, aby opisać piekło getta. Wystarczy powiedzieć, że przeżyłem tam piątą, szóstą i siódmą akcję likwidacyjną. Udało mi się uciec z moim przyjacielem Symchą (nie pamiętam jego nazwiska), rzeźnikiem z Janowa Podlaskiego. Po długiej wędrówce znaleźliśmy się w obozie partyzantów w Święto Tygodni roku 1943. Dołączyliśmy do grupy Władimira Michałowicza Sinotowa. Przeprowadziliśmy wiele akcji przeciwko Niemcom w regionie Brzeska Litewskiego, Terespola, Janowa Podlaskiego, Sarn, Mord i Łasku. Grupa nasza składała się przede wszystkim z Żydów i Rosjan.

Tak zemściłem się na Niemcach. Lubelszczyznę wyzwoliła Armia Czerwona w czerwcu 1944.

{Fotografia str. 599: piece w Majdanku koło Lublina, po wyzwoleniu w roku 1944 (od tłumacza (J.L.): „w erracie: „za zezwoleniem Kwatery Głównej Bojowników Getta/ Bejt Lochme Ha-Getaot”)}


{600}

Dziecko... Moje dziecko...

W. Ben Shimon

Pamięci naszych drogich, żydowskich dzieci pożartych przez nazistowskie bestie, podczas gdy serca ich ojców, zesłanych do tajgi w białym bezkresie rosyjskiego „seweru”, pękały z bólu i tęsknoty.

Gdy cichy szloch rozdziera serce:

Dziecko, moje dziecko –
strach wstrząsa moimi
samotnymi członkami

Moje dziecko, gdzie jesteś?

dzień wstaje, znów pusty, znów smutny –
Dziecko, moje dziecko...
słońce skrwawione, gorące
zniża na zachodzie –

Moje dziecko, gdzie jesteś?!

bezsenne noce w mym samotnym łóżku,
Dziecko, moje dziecko...

Kolejne drzewo prastare
pod ciosem

Moje dziecko, gdzie jesteś?!

kwiat zadrży na leśnej ścieżce,
Dziecko, moje dziecko...

jesteś jak schwytana
Zduszona jaskółka

Moje dziecko, gdzie jesteś?!

Drewnianą łyżką, trzęsącą się dłonią -
Dziecko, moje dziecko...

Rozdzierając pierś aż do serca
Tłukąc głową w ścianę –
Dziecko, moje dziecko!
jesteś?!

Napisane w obozie pracy w Republice Komi, 1940


{601}

Cudem ocalałe – moje dziecko

Tamar (Tala) Cincinatus

Trwała bestialska wojna hitlerowska. Po przejściu przez najokrutniejsze getta na polskiej Ukrainie, dzięki moim braciom Abrahamowi i Motkowi udało nam się uzyskać aryjskie papiery. Wkrótce jednak braci moich zabrakło i w tym strasznym czasie zostałam sama z małym dzieckiem. Jako „Aryjczykom” udało nam się opuścić Polskę wraz z grupą Polaków. Zabrano nas do Niemiec na przymusowe roboty. Po drodze przeszliśmy bardzo liczne badania lekarskie. Ponieważ do tych badań trzeba było się rozbierać do naga, musiałam robić wszystko, żeby lekarze nie zobaczyli Witolda.

W Dachau ukryłam go na osiem godzin w bagażach. Spędziliśmy w Dachau trochę czasu, dopóki nie rozesłano nas w różne strony Niemiec. Ja z dzieckiem znaleźliśmy się w Monachium, gdzie pracowałam w fabryce cegieł przez dwanaście godzin dziennie. Mój siedmioletni Witold zajmował się gospodarstwem: robił zakupy, sprzątał baraki i gotował.

Przypominam sobie pewne okropne wydarzenie, oczywiście nie jedyne tego typu. Pewnego dnia w pracy podszedł do mnie umundurowany mężczyzna pytając: „Czy ty jesteś matką tego dziecka? Witolda Wieczorka? Przejechałem mu po stopie, jest złamana”.

Czy nie ma końca żydowskim cierpieniom? Powiem pokrótce: mój Witold znalazł się w niemieckim szpitalu w Monachium. Przed położeniem go do łóżka chcieli go umyć, ale nie pozwolił im się rozebrać. Bronił się z całej siły. Działał bardzo przytomnie – w przeciwieństwie do mnie. Kiedy zobaczyłam jego wielkie, żydowskie, przerażone oczy, przypomniałam sobie o naszej sytuacji...

Zwróciłam się do pielęgniarki: „Proszę mi pozwolić go umyć. To trudne dziecko, z zahamowaniami. Wstydzi się”.

I tak się stało. Umyłam mu najpierw górną część ciała, potem zdjęłam mu długą szpitalną koszulę i umyłam resztę. Jego stopa była spuchnięta i ściśnięta szynami. Tak przeleżał w szpitalu dwa tygodnie. Był tam bardzo lubiany. Uważano go jednak za dziwne dziecko, bo nikomu nie pozwalał się do siebie zbliżyć. Podczas każdej wizyty upewniał mnie: „Pamiętam, pamiętam, dniem i nocą. Nie zapomnę!”.

Podczas jednego ze strasznych nalotów na Monachium, kiedy wydawało się, że świat się kończy, dowiedziałam się, że pali się Nusbau Strasse, przy której znajdował się szpital. Nie było jak się skontaktować z moim dzieckiem. Pobiegłam pieszo, dobre dziesięć kilometrów.

W szpitalu panował okropny chaos. Ludzi ciągnięto z jednego bunkra do innego, tam i z powrotem. Musieli zwolnić pewną część łóżek dla rannych w nalotach. Zrozumiałam, że jest to odpowiedni moment, żeby zabrać stąd mojego syna. Poszłam do ordynatora i zażądałam zdjęcia mu gipsu. Zgodził się. Zabrano go do sali operacyjnej. Obecni byli lekarz i pielęgniarka.

Ja czekałam z uchem przy drzwiach do sali operacyjnej. W pewnym momencie wydało mi się, że tamci mocują się z moim synem. Usłyszałam podniesione głosy. Kiedy zwrócili mi go z nowym gipsem, poczułam, że Boża Opatrzność istnieje.

Mój syn powiedział mi, że nie pozwolił im podnieść sobie koszuli. Pielęgniarka poprosiła lekarza, by nie nalegał, bo to dziecko jest nienormalne.

Tego samego dnia wróciliśmy z Witoldem do baraku, gdzie przeleżał kolejne siedem tygodni.

Dziś mój syn Witold – Awigdor mieszka w Izraelu. Ukończył uniwersytet w Jerozolimie i uczy w szkole średniej.


{603}

Moich dwóch zgierskich przyjaciół w warszawskim getcie

Hirsch Wasser z Tel Awiwu

Izrael Wejnik

Moje wspomnienia o Izraelu Wejniku koncentrują się wokół działalności „Oneg Szabat” („Radość Soboty”) – podziemnej organizacji żydowskiej zajmującej się dokumentowaniem życia żydowskiego w getcie założonej przez błogosławionej pamięci doktora Emanuela Ringelbluma.

Istnienie archiwów getta jest świadectwem niezmordowanego wysiłku i niepokornego ducha Izraela Wejnika, ale także świadectwem niezmiernego zaufania, jakim kierownictwo „Oneg Szabat” darzyło współpracowników. Praca przy podziemnych archiwach łączyła się bowiem ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, w całym tego słowa znaczeniu.

Izrael Wejnik, działacz Żydowskiej Samopomocy Socjalistycznej i inspektor w rozmaitych punktach uchodźców[4] zetknął się bezpośrednio z najgorszymi przejawami biedy wojennej w warszawskim getcie. Nic dziwnego, że człowiek o tak wielkiej społecznej wrażliwości i gorącym żydowskim sercu znalazł sens i spełnienie w pomocy wypędzonym Żydom, których dni były policzone. Nie miejsce tu na szczegółowy opis tej działalności, ale jedno musi zostać powiedziane: tylko osoba głęboko ideowa, o wielkiej sile duchowej mogła wziąć na siebie zadanie troski o tych w potrzebie, odartych z nadziei i środków do życia.

Ponieważ „Oneg Szabat” zbierał między innymi materiały o punktach uchodźców, Izrael Wejnik zabrał się do pracy. Nie był to człowiek, który zadowoliłby się prostą obserwacją tego, co miało miejsce; posiadał on umiejętność takiego sprawozdawania faktów, aby można było łatwo oddzielić oczywistości od rzeczy o wielkim znaczeniu.

Praca Izraela Wejnika była wybitna pod względem precyzji, dokładności i podstaw socjologicznych. Widać tu rękę eksperta.

Często widywałem Wejnika (byłem wówczas sekretarzem Ringelbluma); mieliśmy wielkie plany dotyczące pracy i działalności Żydowskiej Samopomocy Socjalistycznej w punktach uchodźców. Przygotowaliśmy podstawy do dalszej pracy. Niestety, rozpoczęcie likwidacji getta 22 lipca 1942 położyło kres naszym wysiłkom.

Izrael Wejnik został wraz z resztą warszawskiego żydostwa wywieziony do komory gazowej w Treblince.

Lejbel Rosenberg

Lejbel Rosenberg był bojownikiem; wynikało to zarówno z jego charakteru jak i wychowania. Zawsze twierdził, że jego żydowskość żywiła się ideą rewizjonistyczną. Rozłożysty, pewny siebie, budzący zaufanie, Rosenberg z przekonaniem wstawiał się za udręczonymi ziomkami. Działalność w ziomkostwie – jak to w społeczności żydowskiej – była społeczna, tzn. delegaci nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia. Środki na Samopomoc Socjalistyczna na pewno nie pochodziły z jego pustej kieszeni.

Byłem sekretarzem organizacji skupiającej około stu ziomkostw warszawskich i codziennie widywałem przedstawicieli różnych ziomkostw. Tak spotkałem Rosenberga. Nie przykładał on wagi do ideologicznych różnic między nami i wkrótce zostaliśmy przyjaciółmi – prawdopodobnie dzięki jego szlachetności, wielkoduszności, miłości braci Żydów i determinacji w ratowaniu Żydów przed głodem i zatraceniem. Marzył o oporze i walce zbrojnej.

Rzeczywistość potraktowała go okrutnie. Oboje z żoną zachorowali na tyfus. Sytuacja stawała się coraz gorsza.

Widziałem Rosenberga, jak odwiedzał ludzi skazanych na śmierć. Pomimo wyroku, jaki na niego zapadł, nigdy nie stracił swojego ludzkiego podejścia i idealizmu.

Można bez przesady powiedzieć, że człowiek ludu, jakim był Lejbel Rosenberg, szlachetny orędownik za swoimi braćmi, poszedł na śmierć jak jeden z nich. Nazistowscy okupanci dręczyli swoje ofiary głodem, chorobami i nieludzkimi warunkami życia doprowadzając je do tego, że zrozpaczone oddawały dusze ku uświęceniu Bożego Imienia.

Podczas naszych ostatnich spotkań, czy to w moim mieszkaniu przy Muranowskiej 6, czy też u niego na Nowolipiu 36, mówił nieprzerwanie o walce i powstaniu. Może dlatego wizerunek jego wrył mi się tak głęboko w pamięć. Może dlatego postanowiłem poszukać i znaleźć środki utrzymania i siłą pisanego słowa zebrałem tych zapomnianych i zapewniłem im żydowski pochówek[5].


{605}

Nasza rodzina i inni ocaleni Żydzi

Szalom Cwi Laskier z Paryża

Kiedy Niemcy weszli do Paryża, uciekłem do Grenoble, do tak zwanej „wolnej strefy” pod rządami Petaina. Dzięki mojej niezłej sytuacji materialnej wkrótce zapewniłem sobie dobre stosunki z prefektem tamtejszej policji. Umożliwiło mi to uratowanie setek Żydów, którzy, tak jak ja, uciekli z okupowanego Paryża szukać schronienia w „wolnej strefie”.

Nowo przybyli Żydzi musieli się najpierw zameldować. Dalej były kwestie kartek żywnościowych, mieszkania i innych elementarnych potrzeb. Codziennie o dziewiątej rano prefekt spotykał się z wieloma nieszczęśnikami pilnie potrzebującymi pomocy. Ponieważ często bywałem na posterunku policji, zwykle udawało mi się tej pomocy udzielić i w ten sposób umożliwić tym Żydom osiedlenie się. Były wśród nich szanowane osobistości dzisiejszej społeczności żydowskiej Paryża, takie jak pan Aaron Szwartog, prezydent „Chesed We-Emet” (Kongregacji Łaski i Wiary), pan Szmelke Kahan z rodziną i inni.

{Fotografia str. 606: wysokie francuskie odznaczenie wojskowe dla Szaloma Cwi Laskiera w uznaniu za służbę podczas nazistowskiej okupacji Francji podczas II Wojny Światowej – przypis tłumacza (J.L.), datowany 1966)}

Przypominam sobie pewnego żydowskiego komunistę, któremu załatwiłem potrzebne papiery; chcąc wyrazić swoją wdzięczność i uznanie, powiedział on: „Kiedy Rosjanie wejdą do Paryża, będziesz wielki”. Na pół żartem odpowiedziałem „Jestem już wystarczająco duży...”.

Miałem to szczęście, że nawet w tych trudnych czasach Żydzi tacy jak Maurice Schwartzmann i wyżej wspomniany Szmelke Kahan powierzyli mi swoje interesy i obdarzyli wielkim zaufaniem.

Pewnego dnia podczas mojej wizyty w biurze prefekta dało się słyszeć pukanie do drzwi. Komisarz powiedział, że to przyszli Niemcy żądając adresów Żydów mieszkających w Grenoble. Szybko złapałem tyle teczek z adresami, ile tylko mogłem udźwignąć. Tych adresów Niemcy nigdy nie dostali.

Jeśli Żydzi wiedzieli o moich kontaktach z policją, jest bardzo prawdopodobne, że było to wiadome również niektórym policjantom Vichy[6]. Kilku z nich, przedstawiwszy się jako agenci Gestapo, zapukało pewnego wieczora do drzwi mojej willi; grożąc mi, zażądali pieniędzy. Ponieważ byli to Francuzi, zlekceważyłem cały ten epizod. Dałem im trochę pieniędzy, na odczepnego.

Następnego dnia w biurze prefekta ostrzeżono mnie, że sytuacja moja jest poważna i grozi aresztowaniem. Musiałem się ukryć. Teraz sam stałem się osobą prześladowaną. Pewnej nocy policjanci przyszli szukać mnie w domu, ale zastali tylko moją żonę, która była w ósmym miesiącu ciąży. Nie przeszkodziło to oprawcom uderzyć jej, kiedy powiedziała, że nie ma mnie w domu i nie wie, gdzie jestem. Twierdziła nawet, że mąż jej zaginął.

Ostatecznie musiałem uciec na wieś w Barbizon.

Nieco później żonie mojej udało się wysłać do mnie dzieci, każde z osobna. Nasz czternastoletni Maurice przyjechał do mnie w skrzyni na ciężarówce transportowej. Następna 'przesyłka' dojechała wkrótce. Nasz jedenastoletni Charles został przetransportowany nieco później w ten sam sposób. Jakiś czas potem moja żona została zatrzymana na granicy w Bordeaux, kiedy wraz z panią Schwartzmann starała się do mnie przedostać. Panią Schwartzmann następnie deportowano. Mojej żonie udało się, dzięki moim licznym wysiłkom, dołączyć do rodziny.

Niestety, szczęście nasze nie trwało długo. W roku 1943 niemieccy mordercy zajęli Barbizon. Znów musieliśmy wziąć w rękę tułaczy kij i uciekać. Dowiedzieliśmy się, że wysoko w górach prześladowany Żyd taki jak ja mógł znaleźć schronienie. Niełatwo było opuścić ciepły dom sekretarza burmistrza Barbizon, który przyjął nas dzięki rekomendacjom prefekta Grenoble. Teraz nie mogło to nam już pomóc i postanowiliśmy uciekać w góry.

Tego wydarzenia nigdy nie zapomnę: kiedy znaleźliśmy się wysoko w górach, pod Notre Dame, spotkaliśmy dwie żydowskie rodziny, które zdecydowały się opuścić górskie schronienie i zejść do... Grenoble. Później dowiedzieliśmy się, że jakiś czas później wszystkim Żydom w Grenoble nakazano zebrać się na rynku. Oprawcy ogłosili, że jeśli Żydzi nie przyjdą dobrowolnie, albo jeśli inni mieszkańcy nie przyprowadzą ich siłą, wszyscy zostaną zabici. Także te dwie rodziny zostały zastrzelone.

Wreszcie dostąpiliśmy łaski wyzwolenia. Rodzina nasza wyruszyła do Paryża. Miasto zachowało się bez szwanku, ale większość żydowskich domów zajmowali Francuzi. Zaczęła się seria procesów zmierzających do odzyskania straconych mieszkań. W naszym przypadku okazało się to relatywnie proste. Udało mi się przekonać komisarza policji naszego arrondisement, aby zwrócił się do chrześcijan zajmujących żydowskie domy z apelem o szybkie ich zwolnienie, tak, aby niepotrzebnie nie przeciągać sytuacji. Tak czy owak prawo gwarantowało bowiem Żydom powrót do ich dawnych mieszkań. I rzeczywiście tak się stało. Dzięki temu wielu Żydów nie musiało uciekać się do przewlekłych procesów sądowych, aby odzyskać dach nad głową.

Zaczęło się nowe życie. Jestem bardzo szczęśliwy, że na stare lata uzyskałem możliwość uwiecznienia w Księdze Izkor doświadczeń zgierskiego Żyda, który w trudnych czasach nie zatracił Bożego obrazu w swoim sercu i mógł na miarę swoich skromnych środków pomóc ratować naszych żydowskich braci w nazistowskiego piekła.

Wierzę, że przyczynił się do tego mój żydowski Zgierz i lata mojego dzieciństwa i młodości w tym mieście, gdzie przez osiemnaście lat studiowałem w jesziwie.

Zapisane przez D.Sz.


{609}

W Niemczech, Rosji i w Polsce powojennej

Dow Grand z Jerozolimy

a)

Był sierpień 1939. Lato było tego roku wspaniałe. Byłem już wtedy dużym chłopakiem. Pamiętam, że tego popołudnia wróciłem byłem właśnie ze spaceru w lesie Dąbrowskim z moimi dwoma przyjaciółmi, Meirem Grinwaldem (już nieżyjącym) i Szlomo Słotkowiczem, oby żył długo. Matka była w kuchni. Ojciec w środku dnia zamknął sklep (był rzeźnikiem) i przyszedł do domu. Coś wisiało w powietrzu. Otwarcie mówiliśmy o wojnie. Siedzieliśmy wszyscy przy stole. Moja droga, niezapomniana siostra była głodna. Patrzyła po rodzicach, czekając, aż któreś z nich się domyśli.

Matka z ojcem rozmawiali między sobą o rzeczach, których my, dzieci, nie rozumiałyśmy. Na ulicy panował ciężki nastrój. Krążyły przeróżne pogłoski. W radiu nadawali przemówienie polskiego ministra spraw zagranicznych Becka. Wszędzie widać było grupki ludzi pogrążonych w rozmowie o wojnie. Minister zapewniał z mocą, że „utopimy Niemców w ich własnej krwi”. Potem usłyszeliśmy Hitlera grzmiącego: jeśli nie oddamy mu Gdańska wraz z korytarzem, przemieni Europę w cmentarzysko.

Wreszcie nadszedł wrzesień. Tego samego dnia nad Zgierzem dało się zobaczyć niemieckie samoloty, zmierzające w kierunku Warszawy. Był to dla nas ostatni normalny wieczór szabatowy, ze srebrnym świecznikiem na stole, chałą, pyszną rybą i innymi smakołykami. Ale tej piątkowej nocy nie dane nam już było spać tym samym beztroskim snem. Ciągłe wycie syren zwiastujących naloty wygnało nas z łóżek.

Samoloty krążyły nieustannie, ale Polacy byli przekonani, że to „nasze ptaki”. Następnego dnia, w niedzielę, „nasze ptaki”, zrzuciły na Zgierz bomby. Wybuchła panika. Ludzie myśleli, że Niemcy zniszczą miasto ze względu na zakłady chemiczne „Boruta”. Dlatego wielu uciekło do sąsiednich wiosek.

Ojciec zabrał nas wszystkich do znajomego chłopa w Rudniku. Spędziliśmy tam kilka dni i bezsennych nocy. W nocy z poniedziałku na wtorek z obu stron słychać było ciężki ogień artyleryjski. Nasza wieś znalazła się pośrodku. Artyleria waliła przez wiele dni. Chłop milczał, podczas gdy polskie pozycje załamywały się.

Dniem i nocą szosą płynął na wschód strumień uchodźców, a niemieckie samoloty bezlitośnie ostrzeliwały ich z pistoletów maszynowych. Nasi polscy gospodarze, uprzednio dobrzy znajomi, pokazali swe prawdziwe oblicze niedwuznacznie dając nam do zrozumienia, że Niemcy są już w Zgierzu i że wkrótce wydadzą nowe zarządzenia dotyczące Żydów.

Tego dnia, 6 września w południe, opuściliśmy wioskę. Po drodze napotkaliśmy niemieckie kolumny zmotoryzowane, które nie miały czasu, by nas niepokoić.

Kiedy byliśmy już na przedmieściach Zgierza, matka dała mi klucze do domu. Pognałem przed siebie, by jako pierwszy znaleźć się na miejscu. Ukląkłem na ganku i ucałowałem deski podłogi. W gardle mnie ściskało i zacząłem cicho płakać. Czułem, że idą ciężkie czasy. Otworzyłem okiennice i okna i wytarłem łzy, bo nie chciałem, aby mnie zobaczono zapłakanego.

Wkrótce przyszli pozostali. Matka, nie zważając na zmęczenie, zaczęła przygotowywać posiłek[7]. Ojciec odkrył, że nasz sklep rzeźnicki został obrabowany. Ktoś się do niego włamał podczas naszej nieobecności, podobnie, jak to się stało z innymi żydowskimi sklepami. Zabrano wszystko.

Nowe władze próbowały otwierać zakłady, nawet tkalnie. Wszystko to, ażeby skonfiskować całą żydowską własność.

b)

Niemcy codziennie wydawali nowe dekrety i zarządzenia. W każdym żydowskim przedsiębiorstwie umieścili komisarza – folksdojcza. Zaczęto zabierać ludzi do przymusowej pracy, której towarzyszył ucisk i udręczenie. W wigilię Rosz Haszana barbarzyńcy podpalili synagogę i Bejt Ha-Midrasz. Zgierski rabin musiał zapłacić 250 marek kary za pożar.

Następnie wydano zarządzenie dotyczące noszenia żółtych opasek na ramieniu. Żydowska młodzież zaczęła uciekać na stronę rosyjską. Pewnego dnia dowiedziałem się od polskiego urzędnika, że Niemcy sporządzili listę 500 Żydów, których mieli zastrzelić w Łagiewnikach. Na liście był również mój ojciec. Parę dni przedtem dwóch zgierskich Niemców odwiedziło dom mego wuja Awigdora Roszalskiego, niech Bóg pomści jego krew, i zabrali go do obozu tortur na Radogoszczu. Ogarnęła nas głucha rozpacz i wszyscy popadliśmy w zwątpienie. Niedługo potem kilku oprawców przyszło do mieszkania Wolfa Szmietańskiego na Piątkowskiej, niedaleko nas. Postanowiliśmy uciekać do Białegostoku.

Dosłownie w ostatniej chwili matka ubrała mnie w kilka par kalesonów i wysłała z ojcem. Była już noc. Żegnaliśmy się ze łzami. Cicho wyszliśmy na ulicę Łęczycką. Stamtąd tramwajem pojechaliśmy do Łodzi. Przejeżdżając przez ulicę Żydowską mogliśmy dostrzec szczątki spalonej synagogi i serca nasze napełniły się głębokim smutkiem. Wszyscy czuliśmy, że czekają nas ciężkie czasy. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, do czego Niemcy się posuną. Każdy mówił: „Niech no tylko minie ta zawierucha...”. Wierzyliśmy, że wyjeżdżamy tylko na chwilę.

Noc spędziliśmy w Łodzi u rodziny na Bałutach i następnego dnia pojechaliśmy pociągiem do Warszawy. Dojechaliśmy tuż przed godziną policyjną, która zaczynała się o dwudziestej. Każdego spotkanego na ulicy po tej godzinie Niemcy zastrzeliliby bez ostrzeżenia. Nie mieliśmy dokąd pójść. Pewien Żyd, który zauważył, że szukamy schronienia, zabrał nas do na wpół zburzonej synagogi. Był to koniec listopada. Nie spaliśmy tej nocy. Zęby szczękały nam z zimna i ze strachu. U wejścia do synagogi leżało martwe ciało bez głowy. Człowieka tego musiała dosięgnąć zbłąkana kula.

Następnego ranka ujrzeliśmy, co barbarzyńcy zrobili ze stolicą Polski. Pół Warszawy było w ruinach. Przyjęła nas pewna rodzina ze Świętojańskiej. Trzy dni później czekaliśmy już na pociąg do Małkini. Kilku zgierskich Żydów dołączyło do nas w Warszawie.

Nie było łatwo znaleźć furmankę, która zawiozłaby nas na dworzec wschodni na Pradze. Niemieccy żandarmi krążyli wokół Mostu Kierbedzia zabierając Żydów na roboty przymusowe. Z naszej grupy złapali Granda. Najpierw wymierzyli mu kilka ciosów na zachętę, a potem kazali czyścić latryny. Na szczęście wkrótce go wypuścili i zapakowali nas wszystkich do wagonów. Pociąg ruszył. Późno wieczorem usłyszeliśmy strzały przemieszane z szorstkimi, pijanymi niemieckimi głosami: „Żydzi na lewo, Polacy na prawo!”.

Kazali nam wysiąść z wagonu i w ciemności popędzili przez las. Było nas około pięciuset osób. Pilnowali nas Niemcy wspomagani przez wściekłe psy, które tylko czekały, aby nam się dobrać do skóry. Wśród pomagających nie brakowało i Polaków. Było jasne, że planowali nas zlikwidować w lesie. Wielu Żydów odmawiało Widuj[8] Wreszcie stanęliśmy u drzwi oświetlonego domu. Tam otrzymaliśmy kolejną porcję razów. Naszemu kuzynowi, który był z nami, Niemcy złamali na głowie gruby metalowy drąg, który mieli gdzieś schowany. Kuzyn wrócił do domu i później zmarł.

c)

Na granicy koło Małkini spędziliśmy trzy straszne dni i noce, zanim przekroczyliśmy rosyjską granicę. Szliśmy przez Zaręby Kościelne i Czyżewo, aż żywi dotarliśmy do Białegostoku. Miasto było pełne uchodźców. Znaleźliśmy tymczasową kwaterę w bejt ha-midraszu przy ulicy Piwnej 4. Okazało się, że spośród Żydów, którzy się tam schronili, większość była ze Zgierza. Później znaleźliśmy się w Dzikiej za Białymstokiem. Była to kolonia leśna. Spędziliśmy tam ciężką zimę. Kiedy zaspy śniegu stały się za głębokie, wróciliśmy do Białegostoku, gdzie pozostaliśmy, dopóki nie zatrzymała nas, z resztą uchodźców, NKWD. Potrzymali nas przez kilka dni, aby następnie zapakować w bydlęce wagony i znów wysłać w drogę. Po sześciu morderczych tygodniach wylądowaliśmy na dalekiej północy, w Republice Komi.

Mieliśmy tam pracować przy wyrębie lasu. Wuja Izraela Izaaka zabrali osobno, do obozu „poprawczego”. Także Jakub był w jednym z obozów w Komi.

Po inwazji Hitlera na Rosję wszyscy byli obywatele Polski zostali uwolnieni. Wraz z ojcem pracowałem wówczas w rzeźni we wsi Kortkeros, osiemdziesiąt kilometrów od Syktywkaru, gdzie powodziło nam się stosunkowo dobrze.

Pewnego dnia w Syktywkarze ojciec przypadkowo wpadł na wuja Izraela Izaaka. Było to wzruszające spotkanie. Nie mogłem być szczęśliwszy, kiedy obaj bracia spotkali się w Krotkeros. Wuj dostał posadę rzeźnika. Nasz kuzyn Jakub w tym czasie przygotowywał się do podróży. Zamierzał wstąpić do armii Andersa. Niedługo z nami pozostał i wkrótce poszedł swoją drogą.

Niestety, dobre czasy nie trwały długo. Wobec szybkich postępów armii nazistowskiej Rosjanie zmobilizowali nas do batalionu pracy. Wysłali nas, setki Żydów i tysiące Rosjan, do innego rejonu Komi – Żeszertu. Był to bardzo trudny okres. W ciągu jedenastu miesięcy 40% naszego batalionu zmarło z ciężkiej pracy, złych warunków sanitarnych, głodu i zimna. Wuj Izrael Izaak zachorował na dyzenterię. Umarł samotnie w szpitalu w Syktywkarze.

d)

Latem 1944 roku wszystkich nas, byłych obywateli Polski, ewakuowano na Ukrainę, w rejony właśnie opuszczone przez Niemców. Wraz z ojcem trafiłem do kołchozu „Petrowka” niedaleko Czernihowa. Pracowałem tam przez mniej więcej dwa lata. W lutym 1946 przeszliśmy tzw. repatriację – to znaczy wróciliśmy do Polski.

Wkrótce po przekroczeniu granicy w Chełmie, który kiedyś był znacznym siedliskiem żydowskim, spotkało nas „ciepłe” powitanie. Jakiś Polak zawołał: „Patrzcie, Żydzi! To nie wszystkich was Hitler zagazował?”.

Po długiej wędrówce znaleźliśmy się w nowym centrum żydowskim w Dzierżoniowie na Dolnym Śląsku. Natychmiast udałem się do lokalnego komitetu żydowskiego w poszukiwaniu zaginionych krewnych. Pisałem, pytałem i szukałem, gdzie tylko było można. Nie było ich na żadnych listach. Wtedy spotkałem pewnego młodego człowieka, który właśnie przyjechał był ze Zgierza. Mieszkał tam z Abrahamem Dawidem, uwolnionym wcześniej przez armię polską. Syn Abrahama Dawida Hertzke wciąż jeszcze był w Zgierzu. Napisałem do niego list. W tym samym czasie mój brat Mordechaj, w którego szczęśliwy powrót przestałem już wierzyć, przyjechał do Zgierza z Altsteinu [Olsztyna? – Z.O'R.] w Prusach Wschodnich. Był na przepustce z wojska i wrócił do Zgierza w nadziei, że spotka tam mnie lub ojca. On również wątpił, czy ja przeżyłem; dlatego też powitał mój list do Abrahama Dawida z ogromną radością. Otrzymawszy nasz adres, natychmiast pojechał do Dzierżoniowa, do tamtejszego komitetu żydowskiego. Jeden ze spotkanych tam Żydów, dość zresztą znany, zaproponował, że pokaże mu, jak dojść do naszej kwatery. Mordechaj nie powiedział mu, kim jest, jedynie, że nas poszukuje. Spotkali się wpół drogi – Mordechaj i ojciec. Nie rozpoznali się na pierwszy rzut oka – sześć długich lat zrobiło swoje. Ojciec bardzo się postarzał, a Mordechaj urósł. W dodatku Mordechaj miał na sobie polski mundur wojskowy. Ale... od słowa do słowa – i padli sobie w ramiona. Ja byłem w domu, sam. Tamci przyszli razem. Ojciec czekał na zewnątrz. Najpierw wszedł tamten znany Żyd. „Dzień dobry”, powiedział. Za nim pojawił się polski oficer. Nie miałem pojęcia, kto to był. Zapytał mnie po polsku: „Jak wam się powodzi? Jesteście zadowoleni z mieszkania?”. Odpowiedziałem: „Niedawno wróciliśmy z Rosji, panie poruczniku”. W tym momencie „porucznik” rzucił mi się na szyję i z płaczem zaczął mnie całować. Nie wiedziałem, co się dzieje. Zapytał w jidysz: „Nie poznajesz mnie, Berl?” Wtedy wszedł ojciec. Żaden z nas nie mógł opanować łez. Wydawało się, że płyną one ze studni bez dna. Płakał z nami nawet tamten Żyd. On sam stracił na wojnie wszystkich bliskich.

Powoli odzyskaliśmy panowanie nad sobą. Mordechaj zaczął opowiadać nam o swoich przeżyciach. Nie da się ich tutaj przywołać – trzeba by napisać kilkusetstronicową książkę!

e)

Wkrótce ojciec poważnie zachorował. Spędził trochę czasy w szpitalu „Oza” w Rybniku. Niedługo po straszliwym pogromie w Kielcach, kiedy to 44 Żydów, którym jakoś udało się przeżyć prześladowania nazistów, zostało zabitych w socjalistycznej Polsce powojennej, zdecydowaliśmy się uciekać do Kraju Izraela. W końcu lipca 1946 roku wraz z chorym ojcem znalazłem się w Austrii. Cały nasz pobyt w tym kraju ojciec spędził w różnych szpitalach. Byłem zrozpaczony. Wkrótce jednak promień nadziei rozświetlił moje gorzkie życie – spotkałem moją towarzyszkę, którą znałem ze Świdnika. Pobraliśmy się w Linzu w sierpniu 1948 roku, Ojciec był zbyt chory, aby przybyć na nasz ślub.

W drogę do Kraju wybraliśmy się w listopadzie 1949 – ja, moja żona i ojciec. We Włoszech zdrowie ojca wyraźnie się pogorszyło. Po dwóch tygodniach w szpitalu w Bartletcie koło Bari zmarł w wieku 56 lat. Pochowaliśmy go zgodnie ze zwyczajem żydowskim w Trani.

Do Izraela przybyliśmy z żoną w grudniu 1949. W kilka tygodni później urodził się nasz syn, którego nazwaliśmy po moim ojcu Mosze Cwi.

Zawierucha się skończyła. Niestety, zabrała nam naszych ukochanych.

Nasze miasto Zgierz zostało bez Żydów.


{616}

Zgierzanie spotkani w Rosji

Izaak Gotthelf z Ramat Gan

Ja, Abraham Gotthelf, urodziłem się w roku 1899. Opuściłem Zgierz w grudniu 1939 z żoną Esterą z domu Ziprowi i córką Miriam. Impuls do ucieczki dało nam moje aresztowanie. Oskarżono mnie o umieszczenie na rynku plakatu z napisem „Precz z Hitlerem”. Kiedy udało mi się wydostać z aresztu, uciekliśmy ze Zgierza do Białegostoku.

Wraz z rodziną zostałem wysłany do Archangielska, region Oblast Kargapolskaja, „Lespunkt”[9] Perwomajski.

Po wyzwoleniu wysłano nas z transportem wojskowym do Azji centralnej, do Karagandy. Był z nami także Weinberg. Wachs pojechał do Taszkientu.

Wreszcie wróciłem do Polski. Moją rodzinę odnalazłem w Kokandzie w Uzbekistanie; pracowałem tam w szpitalu, w którym umarł krawiec Rotenberg ze Zgierza. Był tam także Baum (nie pamiętam jego imienia), były majster u Eigera, mieszkał na Nowym Mieście.

Po wyzwoleniu, jeszcze w Rosji, kiedy jechaliśmy z transportem wojskowym, zatrzymaliśmy się w Turkmenistanie. W poczekalni na stacji ktoś nagle na mnie zawołał. Kiedy się zbliżyłem, rozpoznałem w tej obdartej postaci pana Wachsa, zięcia Glicksmana. Powiedział mi, że już od trzech dni nie miał w ustach kromki chleba. Razem z Weinbergiem wydobyliśmy z pociągu dwa bochenki chleba i daliśmy je panu Wachsowi. Opowiedział nam o swojej pracy w magistracie w Grodnie, gdzie miał dobrą posadę. Pokazał nam listy od żony z fotografiami. Pisała, że rodzinie udało się wywieźć dzieci z Paryża dzięki pomocy Czerwonego Krzyża. Zostali oni ewakuowani, kiedy wybuchła wojna radziecko – niemiecka. Opowiedział też, że na innej znowu stacji zatrzymano pociąg i wdarła się do niego grupa chuliganów. Splądrowali wagon; zdarli nawet ubrania z ludzi. Dlatego był owinięty w koc.

Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że musimy wziąć go ze sobą. Działo się to w październiku 1941[10].

Do Izraela dotarłem w roku 1958.


{617}

Smutne wspomnienia

Esther Gotthelf z Ramat Gan

Wracałam właśnie do domu od mojego wuja Nachuma Głowińskiego z małą córką (dziś już dorosłą i mieszkającą w Akce) ulicą Strykowską. Nie chciałam iść przez Rynek, bo zauważyłam Gestapo przed domem rabina. Szybko schowałam się w bramie.

Wkrótce Gestapo zabrało rabina. Pobiegłam do domu – mieszkaliśmy wtedy na Piłsudskiego 14. Widziałam, że zabrali go na Nowe Miasto. W naszym domu mieszkał Niemiec Reich. Dałam mu pięć złotych i poprosiłam, żeby się dowiedział, gdzie zabrali rabina. Okazało się, że zaprowadzili go do fryzjera. Reich powiedział: „Pani Gotthelf, co oni z nim zrobili, to nie mogę sobie wyobrazić”.

Po pewnym czasie przyprowadzili rabina z powrotem. Kazali mu zapłacić za obcięcie włosów i brody.

Pewnej nocy zatrzymali około setki Żydów, wśród nich adwokata Jochweda. Niemcy zabawili się w maskaradę. Adwokata Jochweda ubrali w tałes i kazali mu trzymać w ręce lampę. O ile pamiętam, był tam Motek Szrowka, ubrany w damski szlafrok. Kazali im krzyczeć: „Żydzi to świnie!”. Zabrali ich do magistratu. Co z nimi tam robili – nie wiem.


{618}

W moim nieistniejącym domu

Wspomnienia i refleksje z wizyty w Zgierzu w roku 1959

Fabian Greenberg z Nowego Jorku

{Fotografia str. 618, niepodpisana: Fabian Greenberg}

1)

I oto jestem. Stoję na rynku mojego rodzinnego miasta, które opuściłem przed dwudziestu laty. W tym punkcie mojego życia odczuwam silną duchową (i do pewnego stopnia także fizyczną) tęsknotę, aby objąć całe miasto, a zwłaszcza jego minioną na zawsze żydowskość, szerokim uściskiem.

Domy robią przygnębiające wrażenie – stoją odrapane, nędzne, jak sieroty. Ogarnia mnie smutek. Jakim cudem przetrwał nienaruszony dom mojego dziadka, zbudowany solidnie jak forteca? Jest czysto otynkowany i zadbany. Chrześcijanin, który w nim teraz mieszka, musi być dobrym gospodarzem. Wolałbym, aby i on był sczerniały i zniszczony jak inne żydowskie domy w mieście.

Babka mówiła mi, że w ich domu był urząd pocztowy. Czterokonny wóz zabierał listy i pasażerów do okolicznych wiosek. Kiedy nadjeżdżając ze strony Ozorkowa zbliżał się do ogrodu miejskiego, jeden z woźniców dawał na trąbce sygnał – poczta! Konie wiedziały, że już niedaleko. Po powrocie z trasy zawsze odpoczywały w podwórku dziadkowego domu.

Jeden z lokatorów był człowiekiem niemałego formatu. Zgierscy maskile sprowadzili mianowicie piszącego po hebrajsku i w jidysz poetę Jakuba Beniamina Kacenelsona (Ben-Jamini), aby otworzył nowoczesny cheder dla ich dzieci. Syn jego, późniejszy poeta – męczennik Izaak, napisał w tym domu swoje pierwsze hebrajskie wiersze. Później jeden z uczniów Ben-Jaminiego otworzył swój cheder koło rynku rybnego. Cheder ten był zawsze zaniedbany, tak że trzeba było sprowadzić inspektora szkolnego; rebe nic sobie bowiem nie robił z łódzkich urzędników. My z Mordechajem (Markiem) Szwarcem cieszyliśmy się, że oto mamy niespodziewany dzień wolny. Marek nie wchłonął w tym chederze wystarczająco dużo judaizmu, by wystarczyło mu na całe życie...

Prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę domu dziadka. Przypatrzę się jeszcze raz. Na myśl przychodzą mi radosne chwile, które tu przeżyłem: święto Purim. Przy stole zgromadziła się cała rodzina. Przed ucztą purimową drzwi się otwierają i pokój zapełnia się „aktorami”. Repertuar przedstawienia zmieniał się co roku. Tym razem tematem jest „związanie Izaaka”. „Aktorami” są tkacze, rzemieślnicy i studenci. Grają wcale nieźle. Może czują, że to ostatni raz. Dlatego nie spuszczają z oka pieczonego indyka czekającego w kuchni na parapecie. „Niech wejdą” – mówi babka.

Tak, mieli rację. To był ostatni raz. Tak skończyła się pewna era. Ulicą Żydowską powiał wiatr zmiany i wywiał wszystkie tradycyjne żydowskie zwyczaje.

2)

Jestem w pobliżu ulicy Żydowskiej. Tu stała synagoga i Bejt Ha-Midrasz. Moi rodzice modlili się tutaj w święta. Ojciec, maskil i uczony, uważał wiele modlitw za twory ściśle literackie. Wraz z sąsiadem z Bejt Ha-Midraszu (obaj zajmowali miejsce przy wschodniej ścianie) analizował pijutim Rosz Haszana i odmawiane na Jom Kipur Szmone Esrej[11]. Zgadywali, w którym stuleciu dany pijut został napisany. Na mnie największe wrażenie robiła modlitwa Hineni Heani Mimaas[12]. Stała się ona tematem przewodnim całej mojej późniejszej działalności społecznej, kiedy upominałem się o prawa żydowskiej społeczności Zgierza.

Myśląc o spalonych budynkach szedłem aleją, którą ojca mojego, tak młodo zmarłego, niesiono na wieczny spoczynek. Teraz syn jego przyjechał z daleka, aby odwiedzić groby swoich przodków. Na cmentarzu znalazłem kilka potłuczonych nagrobków. Ziemia, którą barbarzyńscy wrogowie odarli z jej świętości, stała się pastwiskiem dla krów porośniętym niezwykle soczystą i zieloną trawą.

Czas nie obszedł się najlepiej z domami w rynku. Nie budzą one żadnych wspomnień, z wyjątkiem domu Zalmana Felczera (Grynwalda). W domu tym spędził młodość znany poeta Jakub Kahan. Pewnego dnia szliśmy do niego z moim błogosławionej pamięci ojcem. Przeszedłszy rynek, ujrzeliśmy stojącego przy bramie Leona Rusinowa. Złajał nas za to, że nie poszliśmy raczej chodnikiem wokół rynku. Na drugim piętrze odbywało się właśnie nielegalne spotkanie Gemilut Chassadim[13], a w domu obok mieszkał oficer rosyjskiej policji Stanisławski. Obawiano się, że wszyscy zebrani na wieczorze jarcajtowym w czwartą rocznicę śmierci doktora Herzla[14] zostaną aresztowani.

Wieczór ten zorganizowali zgierscy syjoniści z moim późniejszym przyjacielem błogosławionej pamięci Leonem Rusinowem. Był on człowiekiem niezwykle impulsywnym i energicznym, najlepiej się czującym w ogniu politycznej konfrontacji. Przy tym był praktyczny, jak przystało na Litwaka[15], wielkoduszny i sentymentalny. Kiedy chodziło o potrzebujących Żydów, serce jego było miękkie jak masło.

Obaj byliśmy bardzo zajęci pracą społeczną. Pamiętam, że podczas entuzjastycznego przemówienia, jakie Izaak Nissenbaum[16] wygłosił w Łodzi do grupy znajomych, ogarnęły nas takie emocje, że nie wstydziliśmy się otwarcie płakać, choć obaj byliśmy znani jako młodzi żydowscy rewolucjoniści.

3)

Interesująca była także nasza stara studnia[17]. Studiowaliśmy Ejn Jakub prywatnie u reb Wolfa Lejba Haltrichta starając się znaleźć nić łączącą dawne złote czasy z naszą szarą teraźniejszością tak, aby później zbudować jasną przyszłość w kraju naszych marzeń. Leonowi nie było dane zobaczyć Kraju; zginął w holokauście[18].

Był to czas, kiedy w Polsce znaczenie zdobywała prasa żydowska, znajdując czytelników wśród mas. Nasze kółko syjonistyczne wzbogaciło się o nowych członków. Był wśród nich Menachem Berliner – pełen entuzjazmu, o szorstkim, zachrypniętym głosie. Na młodych wywierał nieprzeparte wrażenie swoją niezmąconą wiarą, siłą argumentacji i logicznym myśleniem i stanowił dla nich fascynujący przykład. Zrobił on aliję do Syjonu, gdzie ciężko pracował i skąd pisał natchnione listy. Menachem nie był z tych, którzy działają na pół gwizdka. Był jednym z pionierów, którzy osuszali bagna malaryczne.

Podczas pierwszej wojny światowej dowiedzieliśmy się, że zmarł na skutek tej strasznej choroby.

4)

... Niedaleko miejsca, gdzie teraz stoję, był kiedyś dom – a dziś go nie ma. Niemcy przejęli go i najzwyczajniej zburzyli. Ten murowany dom należał do Izuchera Szwarca. Mieściła się w nim żydowska biblioteka, gdzie odbywały się nasze spotkania; stamtąd wypożyczano, a następnie i kupowano książki. Z czasem księgozbiór rozrósł się do kilku tysięcy tomów w językach żydowskim i hebrajskim.

Izucher Szwarc kochał młodzież. Na jego sympatycznej twarzy zawsze igrał uśmiech. Dobrze pamiętam jego majestatyczną postać. Podziwiał pierwsze prace rzeźbiarskie swojego syna, opowiadał różne historie i zachęcał nas do dalszej pracy. Był entuzjastą i wybitnym aktywistą, a także delegatem na Pierwszy Kongers Syjonistyczny. Pod pseudonimem „Jam Szachor” („Czarne Morze”) pisywał artykuły do hebrajskich periodyków. Znany był daleko poza granicami miasta. Jego najstarszy syn nie przyniósł wstydu rodzinie Szwarców. Zdobył sławę badając portugalskich marranów. Odkrycia swe uwiecznił w pozostawionym po sobie francuskim rękopisie, który następnie trafił w ręce wydawcy nowojorskiego „Tegu” Aarona Alperina i został opublikowany. Drugi syn, Mordechele to Marek Szwarc, znany malarz i rzeźbiarz. W Instytucie Francuskim w Londynie znajduje się jedna z jego prac, bardzo ciekawa.

Biblioteka żydowska nazwana imieniem znakomitego zgierzanina pisarza Dawida Friszmana odgrywała w mieście ważną rolę. Znacznie przyczyniła się do rozwoju życia kulturalnego wśród ludności żydowskiej a zwłaszcza wśród młodzieży. Bardzo się staraliśmy przyciągnąć studentów Bejt Ha-Midraszu – w tym czasie grupa ta pozostawała pod silnym wpływem antysyjonistycznych przywódców religijnych. Młody człowiek korzystający z biblioteki był już o krok bliżej do syjonizmu.

Mieliśmy nie tylko syjonistyczną literaturę – cała atmosfera biblioteki przesiąknięta była syjonizmem. Wkrótce udało nam się ukształtować publiczność zainteresowaną syjonistycznymi wykładami i odczytami. Kursy języka hebrajskiego, które również się tu odbywały, były także kuźnią kadr na rzecz pochłaniającego nas całkowicie [syjonistycznego – Z.O'R.] ideału. Mam w pamięci obraz Wolfa Fiszera i jego przyjaciół w lśniących czystością tradycyjnych nakryciach głowy i długich chałatach, jak po raz pierwszy pojawili się w bibliotece. Nieco zawstydzeni stali w progu, nie byli bowiem całkowicie pewni, czy rzeczywiście chcą „przekroczyć ten Rubikon”.

Środowisko to bardzo nam pomogło uzyskać szersze poparcie w instytucjach poświęconych religijnym potrzebom ludności żydowskiej.

Do założycieli biblioteki należał także nasz przyjaciel Menasze Szwarcbard. Był to człowiek z ogromnym poczuciem humoru, a przy tym bliski żydowskim masom. Jako były student Bejt Ha-Midraszu miał sposobność wpływania na młodzież z religijnych domów i wprowadzania ich w kręgi biblioteki. Często miał też odczyty dla tej młodzieży.

Zaprzyjaźniliśmy się przez wspólną pracę w bibliotece i organizacji syjonistycznej. On w końcu zrealizował swój ideał i wyjechał do Kraju Izraela. Wobec panujących tam trudnych warunków zdecydował się powrócić wraz z całą rodziną. Wkrótce potem umarł. Cześć jego pamięci.

Chciałbym również wspomnieć, że pośród założycieli biblioteki był także Aaron Cincinatus. Aaron później opuścił Zgierz i wyjechał do Wilna, gdzie został wileńskim korespondentem warszawskiej gazety „Hajnt”. Zmarł w Izraelu.

5)

Pierwsza wojna światowa była końcem społecznego, kulturalnego i politycznego życia społeczności żydowskiej w Polsce. Nastąpiła ostra rywalizacja międzypartyjna i generalna mobilizacja młodzieży. Kto wygra? Dla przyszłości Państwa Żydowskiego ważne było, aby większa część młodzieży popierała nasze przywództwo przygotowujące grunt pod wielkie i ważne wydarzenia. Zdawaliśmy sobie sprawę, że liczy się każda, nawet najmniejsza, miejscowość. Z młodzieńczym ogniem i gorliwością naznaczyliśmy syjonizmem każdą żydowską instytucję w mieście.

Kiedy brakowało przywódców, każdy członek organizacji działał na wielu frontach. Jeśli sami nie rozumieliśmy zasad filantropii, ważne było, aby działacze filantropijni byli naszymi przyjaciółmi. Nawet jeśli wydawało się, że w uporządkowanym życiu żydowskiego społeczeństwa ukształtowanym przede wszystkim przez potrzeby religijne nie ma dla nas miejsca, wiedzieliśmy, że gdyby tak policzyć wszystkich działaczy społecznych, którzy należą do obozu syjonistycznego, okazałoby się, że syjonizm objął całą ludność. Zdobyliśmy twierdzę ortodoksji. Przekazaliśmy przywództwo religijnemu skrzydłu naszej organizacji, wskutek czego wpływy nasze objęły całą okolicę; nie było to bez związku z próbą sił w łonie rodziny Sirkesów. Była to typowa chasydzka rodzina, podzielona pod naporem żydowskiego odrodzenia. Była to polityczna i religijna walka między dwoma braćmi, w rezultacie której ortodoksyjny przywódca społeczności Eliezer Sirkes musiał ustąpić na rzecz swego brata, Daniela, członka Mizrachi.

Ta sama tendencja dała się rozpoznać w sąsiednich miejscowościach takich jak Stryków i Głowno – również tam poparcie wyborców uzyskał obóz syjonistyczny. Wysyłaliśmy tam naszych członków (m.in. błogosławionej pamięci Izaaka Glicksmana i innych). W rezultacie rady gminy całego regionu zostały zdominowane przez syjonistów.

Zdobywszy jedną pozycję, natychmiast przechodziliśmy do następnej. Najwyższy czas pokazać światu, że dążymy do ocalenia naszego narodu – że szukamy dla niego schronienia. Nasi przywódcy postanowili przeprowadzić referendum. Miało ono pomóc utrzymać w mocy Deklarację Balfoura. Zajęliśmy się tym z wielką starannością, tak, aby nie ominąć ani jednego żydowskiego domu. Do dziś drżę z podniecenia przypominając sobie jeden z domów, w którym poprosiłem o podpis pod Deklaracją. Młody ortodoks odpowiedział mi: „Nie, my wolimy inną drogę”.

Członkowie nasi dali odpowiedź satysfakcjonującą. Mieliśmy cudowną młodzież, oczytaną i zorientowaną w sprawach bieżących i każda nasza akcja przeprowadzona była z należytą narodową dyscypliną i odpowiedzialnością.

6)

...Wciąż jeszcze stoję na rynku Starego Miasta pogrążony w myślach. Myślę o ratuszu – o magistracie. Po raz pierwszy przestąpiłem jego progi w roku 1919 jako młody radny pierwszej rady miasta Zgierza w wolnej Polsce. Ze zjednoczonej listy organizacji żydowskich do rady miasta weszli: Eliezer Sirkes (ortodoks), Abraham Morgensztern (niezależny) i Fabian Greenberg (reprezentujący całe spektrum organizacji syjonistycznych).

Eliezer Sirkes był ważnym działaczem ortodoksyjnym. Założył w mieście wiele instytucji, np. Ha-Zamir i ochronkę; był także współzałożycielem organizacji turystycznej[19] i innych inicjatyw. Niestety, nie stała za nim żadna jednolita grupa ani partia; dlatego instytucje te zwykle nie miały długiego życia lub też Eliezerowi Sirkesowi nie udawało się utrzymać w nich przywództwa. Nie był więc w stanie stworzyć od podstaw nowej organizacji.

Nasze zadania w radzie miasta były dwojakiego rodzaju: obrona praw żydowskiej ludności i przypominanie przy każdej okazji, że Żydzi są równorzędnymi obywatelami tego kraju. Działaliśmy we wszystkich komisjach, co było bardzo czasochłonne. Każdy z nas miał obowiązki w kilku komisjach.

Trzeba przypomnieć, że sytuacja w mieście była wtedy dość szczególna. Pierwsza wojna światowa właśnie dobiegła końca. Ludzie byli w potrzebie. Przedsiębiorstwa przemysłowe, przede wszystkim zakłady włókiennicze, które były głównym pracodawcą dla większej części ludności, czekały z rozpoczęciem produkcji na ostateczne uspokojenie się sytuacji międzynarodowej. Ze Stanów Zjednoczonych przyjechał transport używanej odzieży z przeznaczeniem dla zubożałej chrześcijańskiej ludności miasta. Uważaliśmy, że w komitecie zajmującym się dystrybucją tej odzieży niezbędny jest przedstawiciel żydowski, aby zademonstrować, że Żydzi mają swój głos w zarządzaniu miastem. Chodziliśmy od domu do domu, aby ustalić, kto najbardziej potrzebuje pomocy. Kiedy wreszcie doszło do rozdzielania darów, szybko się okazało, że nie wystarczy ich dla wszystkich. Przed magistratem kłębił się rozzłoszczony tłum. Radni socjalistyczni uznali, że jego pierwszą ofiarą powinien paść radny żydowski – i tylnymi drzwiami wypchnęli mnie na zewnątrz.

Z miejsca, gdzie stoję, widać ogromne okno sali zebrań magistratu, gdzie przez dwadzieścia lat – cały okres niepodległości Polski – walczyliśmy z tymi, którzy nas nienawidzili, którzy wszelkimi sposobami próbowali odebrać Żydom środki utrzymania. Broniliśmy prawa żydowskiej ludności do dofinansowania żydowskich instytucji dobroczynnych i kulturalnych. Interwencje u władz lokalnych mające zapobiec złemu traktowaniu Żydów wymagały nieraz wielkiego wysiłku. Należy tu stanowczo stwierdzić, że Żydzi bardzo liczyli na swych radnych. Zresztą skład rady miejskiej był taki, że głosy nasze w wielu przypadkach stanowiły „języczek u wagi”. Dziś stoję u wrót rady miasta jako złamany człowiek i z bólem serca wołam: gdzie są dziś moi wyborcy, co się z nimi stało?!

7)

Przyjechałem z Izraela. Tam krążę wokół wspaniałych budynków uniwersyteckich w Jerozolimie[20]. Tu wciąż jeszcze słyszę echo braw z pobliskiego teatru „Luna”. Zebrani świętują ufundowanie w 1925 roku [kampusu – Z.O'R.] uniwersytetu na Górze Scopus[21]. Przemawiają: redaktor I. Ungar z Łodzi oraz syjonistyczny członek rady miasta. Pojawili się przedstawiciele wszystkich grup nacjonalistycznych w Zgierzu. Atmosfera jest podniosła. Słychać powiew skrzydeł zbawienia, kiedy mówcy ogłaszają, że uniwersytet jest krokiem na trudnej drodze zmierzającej do powstania niezależnego państwa żydowskiego. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze dwóch rzeczy: że realizacja naszych nadziei kosztować będzie tyle krwi; oraz że budynki uniwersyteckie na Górze Scopus pozostaną puste i osierocone[22].

Ale dość tych myśli. Chodźcie, drodzy czytelnicy, najdrożsi zgierscy Żydzi, ruszmy się z tego miejsca i przejdźmy główną ulicą miasta. Niegdyś po obu stronach tej ulicy były żydowskie sklepy. Interesy szły wartko. A jednak wszystkie sklepy zamknięto o drugiej po południu. Ani jeden nie pozostawał otwarty. Synagoga była wypełniona po brzegi. Wezwanie do protestu wobec Nocy Kryształowej odbiło się w Zgierzu głośnym echem. Prezydent miasta, Jan Świercz, zezwolił na zamknięcie sklepów. Nie był on antysemitą, co w owym czasie było godne odnotowania.

Teraz znaleźliśmy się na rogu ulicy; tu była kiedyś posesja należąca do Motela Margoliesa. Na pierwszym piętrze były biura rady gminy, a poniżej modlili się chasydzi z Góry Kalwarii. Było to źródłem nieustających kłótni, Wszystko było takie nowe. Wystarczy wyciągnąć rękę i sztibł może przejąć rada gminy. Wielokrotnie wciągano nas w takie sprawy. Pamiętam, z jakim szyderstwem spotkali się szwagrowie Reichert, kiedy ośmielili się przyjść się pomodlić do tej sztibł – byli przecież, Boże uchowaj, syjonistami!młodzież z religijnych do

Pamiętam także przypadek naszego przyjaciela, członka Mizrachi Manesa Engela. Nie żadni chuligani, ale właśnie chasydzcy młodzieńcy zaatakowali go w sztibł, pobili i podarli na nim kapotę. Nie poszedł z tym do sądu polskiego, ale sąd rabinacki przyznał mu pewną sumę pieniędzy. Za te pieniądze Manes Engel wraz z rodziną zrobił aliję do Kraju Izraela. Spotkaliśmy się znowu w jego własnym domu w Pardes Chana.

Spoglądam w okna dawnego budynku rady gminy i serce przeszywa mi ból: to tutaj uczestniczyłem w organizacji tylu politycznych akcji, lokalnych i narodowych, skierowanych do rady miasta lub do Sejmu podczas dwudziestu lat niepodległej Polski. To stąd wyciągnęliśmy pomocną dłoń do uchodźców ze Zgierza wygnanych przez Niemców do Zbąszynia[23].

Podczas wojny polsko – rosyjskiej 1920 roku, kiedy przez Zgierz przechodziły wojska, dołożyliśmy wszelkich starań, aby gościnnie przyjąć wszystkich żydowskich żołnierzy podczas świąt Rosz Haszana i Jom Kipur. Ludność żydowska wykazała się niezwykłą solidarnością. Żydowskich żołnierzy przyjmowali zarówno biedni jak i bogaci. Pewnego dnia do mojego biura przyszła zawstydzona dziewczynka z kartką od ojca: „Bardzo żałuję, ale niestety nie możemy przyjąć do siebie żadnych żydowskich żołnierzy. Będą to dla nas smutne święta, nie mamy bowiem żadnych środków do życia”.

Nasza młodzież, ze wszystkich partii, prowadziła tę działalność z ogromną odpowiedzialnością. Ani jedno żydowskie gospodarstwo nie zostało przeoczone.

8)

Sytuacja ekonomiczna Żydów w Zgierzu była generalnie lepsza niż w innych żydowskich miastach i miasteczkach. Przemysł włókienniczy, który przed wojną skoncentrowany był w rękach niewielkiej liczby żydowskich i nieżydowskich przedsiębiorców, przeszedł poważną metamorfozę. Wiele firm znalazło się w posiadaniu ludzi uprzednio nie mających żadnego związku z włókiennictwem, na przykład drobnych rzemieślników, którzy wzbogacili się w czasie wojny. Starzy przedsiębiorcy ucierpieli mocno z powodu rewolucji bolszewickiej, gdyż ich kontrahenci w Rosji utracili swe majątki - ale także z powodu konfiskat niemieckich. Ze względu na brak kapitału musieli oni ograniczyć interesy. Wielu zlikwidowało swoje fabryki, a pozostałym dała się we znaki konkurencja nowo powstałych małych firm. Również zatrudnienie wzrosło ze względu na zmechanizowanie tkalni i rozwój różnego rodzaju operacji pomocniczych.

Zgierski rabin robił wszystko, aby i żydowscy robotnicy znaleźli zatrudnienie. Należy tu dodać, że troszczył się on nie tylko o życie religijne społeczności, ale i o sprawy społeczne. Liczba żydowskich tkaczy wzrastała. Niestety, wielu nie mogło znaleźć pracy w mieście. Z inicjatywy rabina zwołano zebranie wszystkich żydowskich przedsiębiorców. Rabin zaproponował, by każdy z nich zatrudniał u siebie 10% żydowskich tkaczy. Odtąd bezrobocie przestało być problemem.

...Czas się stąd ruszyć. Nic tu nie zobaczymy.

Żydzi zbierali się na pogaduszki w centrum miasta. Tu wymieniano dobre i złe wiadomości. Kiedy pojawiał się komisjoner z kupcem, biegło się jednak do domu, żeby nie przegapić dobrego interesu.

Tu też zbierali się żydowscy tragarze cierpliwie czekając, aż ktoś zleci im przeniesienie towaru albo przędzy do tkalni. Był między nimi „Bielas” – gniewny blondyn o osobliwej twarzy. Przy nim – siostra, podobna do brata jak dwie krople wody; wyglądali razem jak figury z jakiejś klasycznej tragedii. Patrząc na nich trudno było nie zwątpić, że człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga. Trzeba jednak podziwiać ich wzajemne oddanie i zawsze wyczuwalne ciepło rodzinnej solidarności (patrz for. str. 630).

Z alei mógł zawsze wyjść Józef Meir Haran. Był to mój dobry przyjaciel, ostatni przewodniczący organizacji syjonistycznej w Zgierzu. W domu jego mieściło się biuro organizacji oraz biblioteka żydowska.

Umysł błądzi, a rzeczywistość jest smutna – w takim nastroju kontynuuję moją wędrówkę po mieście. Na „górce”, w tak zwanej nowej części miasta stoi duży budynek fabryczny, niegdyś własność znanej firmy tekstylnej „Sirkes i Eiger”. Jeden z właścicieli, Mosze Eiger, był maskilem. Był to spokojny człowiek o delikatnej, wrażliwej, poetyckiej duszy, który opublikował zbiór wierszy w języku hebrajskim i w jidysz. Nie bardzo się bratał z nami, młodymi. Dopiero później, w starszym wieku, zbliżył się do nas. Mieliśmy wrażenie, iż wierzył on, że bogactwo przemija, lecz dusza żyje wiecznie. Stał się bardzo aktywny w życiu społecznym i w ruchu syjonistycznym, jakby chciał nadrobić stracony czas.

9)

Zanim zakończymy nasz spacer, chciałbym, aby obraz, który maluję, nie był tylko obrazem Raju; muszę także wspomnieć o tym, co zgierskim Żydom na pewno honoru nie przynosiło. Dużo już wody upłynęło w rzece Bzurze, odkąd dwóch żydowskich chłopców zhańbiło swoje imię w mieście. Niewiele wcześniej opuścili oni więzienie – a wkrótce znów zobaczyliśmy ich w kajdankach, pod strażą policji. Byli to złodzieje i szantażyści. Pastwili się nad najbiedniejszymi z biednych, żydowskimi służącymi, od których wymuszali pieniądze. Te, które odmawiały, były bite i straszone gwałtem. Zamełe udało się jakimś cudem porzucić przestępcze życie; ożenił się i zaczął zarabiać na chleb uczciwie, jako krawiec. Icełe wyjechał, podobno za ocean.

Z około 5000 żydowskich dusz, tylko ułamek procenta wszedł na ścieżkę przestępstwa.

10)

Opuszczam cię, moje stare miasto. Wyrażenie „stare miasto” nie jest bynajmniej retoryczne: pod fundamentami fabryki chemicznej „Boruta” wykopano prastare kamienne i żelazne przedmioty. Jeszcze starsze okazały się naczynia z reliefowym zdobieniem. Historycy oceniają, że ludzie żyli w tym miejscu od III wieku. Jeszcze siedemdziesiąt lat temu dało się w okolicach Zgierza zauważyć okopy z wojen szwedzkich. Żydzi mieszkali w Zgierzu przez około 250 lat. Stanowili małą część ludności żydowskiej na ziemiach polskich, z którą wiązały ich, jak i z całą żydowską populacją świata, liczne więzy.

Dziś w Zgierzu pozostało trzech Żydów. Uratowało ich patio[24]. Razem radowaliśmy się w Izraelu.

Kiedy wyruszałem w moją daleką podróż, spotkałem jednego z pionierów (chalucim), który w mieście naszym przeszedł hachszarę. Kiedy dowiedział się, dokąd jadę, otworzył szeroko oczy i zapytał: „A dlaczego nie do Kraju Izraela?”. Niełatwo mi było znaleźć odpowiedź. Pytanie to jednak dźwięczało mi w uszach przez wszystkie te lata. Nie mogłem go znaleźć w Izraelu. Kto wie, czy tu kiedykolwiek przyjechał? Jednak kiedy odwiedziłem organizację zgierzan, podeszła do mnie kobieta w żołnierskim mundurze i przyciskając ręce do piersi wyznała, że to dzięki mnie znalazła się tutaj, w Kraju. Wiem, że nie była ona jedyna i że jednak dołożyłem swoją cegiełkę do budowy naszego Kraju.

Wiem także, że tamten pionier – jeśli jeszcze żyje – wciąż z otwartymi oczami zadaje ciągle to samo pytanie...

{Fotografia str. 630: Bielas z siostrą (zakrywającą twarz) – najpopularniejsi tragarze w mieście}

« Previous Page Table of Contents Next Page »



  1. członek frakcji rewizjonistycznej w ruchu syjonistycznym – prawicowego skrzydła ruchu dowodzonego przez Zewa (Włodzimierza) Żabotyńskiego (J.L.) Return
  2. chyba chodzi o kościół Św. Katarzyny? (Z.O'R.) Return
  3. w oryginale „Mezerich”, co zazwyczaj oznacza Międzyrzecz [Korecki – Z.O'R.] na Wołyniu; tu chodzi zapewne o Międzyrzecz Podlaski lub też o miejscowość Maziarze (J.L.) Return
  4. prawdopodobnie chodzi o punkty zbiorcze czy koncentracyjne (J.L.) Return
  5. oczywiście metaforycznie (J.L.) Return
  6. najwidoczniej kontakty Laskiera dotyczyły lokalnej policji, a nie oficjalnych sił reżimu Vichy, mocniej związanej z władzami niemieckimi (J.L.) Return
  7. dosłownie „przygotowywać się na południe” (J.L.) Return
  8. (hebr. „Spowiedż”) - wyznanie grzechów, zwyczajowo odmawiane w poczuciu zbliżającej się śmierci. Oparte na spowiedzi wiernych odmawianej corocznie w Jom Kipur (Z.O'R.) Return
  9. miejsce ścinki drzew (Z.O'R.) Return
  10. daty w tej historii wydają się być bardzo nieścisłe. Być może termin „wyzwolenie” odnosi się tu do wyzwolenia z obozu w Archangielsku? (J.L.) Return
  11. Szmone Esrej (dosłownie: osiemnaście, od osiemnastu błogosławieństw udzielanych podczas codziennego nabożeństwa) – centralna część codziennego nabożeństwa. W rzeczywistości zawiera dziewiętnaście błogosławieństw, ponieważ jedno dodano w późniejszym okresie, ale nazwa pozostała. Nazwa Szmone Esrej obowiązuje nawet w szabat i święta, chociaż odmawia się wtedy siedem błogosławieństw (dziewięć w Rosz Haszana). Pijut (l. mn. pijutim) to poetycki dodatek do modlitwy. W Rosz Haszana i Jom Kipur modlitwy wzbogacone są o dużą liczbę pijutim (J.L.) Return
  12. dosłownie: „Oto jestem, ubogi w dobre uczynki”. Modlitwa odmawiana przez prowadzącego modły przed rozpoczęciem nabożeństwa musaf w Rosz Haszana i Jom Kipur. Odmawiający modlitwę wyznaje, że nie jest godny tego zadania i prosi zebranych o wybaczenie mu wszelkich niedoskonałości (J.L.) Return
  13. organizacja dobroczynna (J.L.) Return
  14. Herzl zmarł w roku 1904, historia ta rozgrywa się więc w roku 1908 (J.L.) Return
  15. litewscy Żydzi uchodzili za nadzwyczaj zrównoważonych (J.L.) Return
  16. Izaak Nissenbaum – rabin i działacz syjonistyczny (Z.O'R.) Return
  17. czyżby brakowało tu fragmentu tekstu? (Z.O'R.) Return
  18. dosłownie: „został zniszczony” (J.L.) Return
  19. w oryginale: Turen farein (J.L.) Return
  20. musi tu chodzić o Uniwersytet Hebrajski (J.L.) Return
  21. w 1925 roku na Górze Scopus w Jerozolimie powstał kampus Uniwersytetu Hebrajskiego założonego w roku 1918 (Z.O'R.) Return
  22. pomiędzy rokiem 1948 i 1967 terytorium otaczające kampus Uniwersytetu Hebrajskiego na Górze Scopus znajdowało się pod kontrolą Jordanii. Sam kampus pozostał izraelską enklawą, ale w efekcie został odcięty od Izraela. Kampus zaczął funkcjonować ponownie po wojnie 1967 roku. W międzyczasie działał kampus Uniwersytetu Hebrajskiego w Giwat Ram (J.L.) Return
  23. Zbąszyń – miasto na byłej granicy polsko – niemieckiej. Przed wojną polscy Żydzi zostali przez nazistowskie władze niemieckie deportowani z powrotem do Polski przez to miasto (J.L.) Return
  24. nie rozumiem znaczenia tego zdania (Z.O'R.) Return


This material is made available by JewishGen, Inc. and the Yizkor Book Project for the purpose of
fulfilling our mission of disseminating information about the Holocaust and destroyed Jewish communities.
This material may not be copied, sold or bartered without JewishGen, Inc.'s permission. Rights may be reserved by the copyright holder.


JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of the translation. The reader may wish to refer to the original material for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.

  Zgierz, Poland     Yizkor Book Project     JewishGen Home Page


Yizkor Book Director, Lance Ackerfeld
This web page created by Max Heffler

Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 28 Mar 2007 by MGH