« Previous Page Table of Contents Spis treści Next Page »

[Strona 126]

Ważne przebudzenia

Translated by Ireneusz Socha

[Strona 127]

Przebudzenia w obcej ziemi

Jehuda Grünspan

A. Z najwcześniejszych wspomnień

Z tamtych spokojnych dni poprzedzających I wojnę światową, kiedy miasto zaczęło się rozwijać, pozostała mi jedynie garść wspomnień. Wspomnień krążących wokół dużego Rynku, którego cztery boki wyznaczały rzędy sklepów. Najlepiej zapamiętałem obszerny i piękny sklep braci Ererów. Wracając z chederu, często zbieraliśmy się przy wejściu do sklepu i zaglądaliśmy do środka. Patrzyliśmy z podziwem na wnętrze, które urzekało nas swoim pięknem. A jednak nawet najodważniejsi spośród nas nie ośmielali się przekroczyć progu. Działo się tak z kilku powodów: (a) właściciel sklepu chodził z „gołą głową” [1], a do klientów – nawet żydowskich i polskich – zwracano się po niemiecku; (b) podłoga była wyłożona czerwonymi dywanami, co budziło w nas popłoch, bo wyobrażaliśmy sobie, że one mówią: „nie depczcie po nas, obejd¼cie nas wkoło, nie zbliżajcie się” – i to był główny powód.

Moje najwcześniejsze wspomnienie z tamtych dni łączy się z chederem prowadzonym przez nauczyciela reb Szlomo oraz jego pomocnika – Josele. Ten obraz mam wciąż żywo przed oczami: grupka małych chłopców w wieku czterech lub pięciu lat idących wolno ulicą Puszkina i przechodzących na drugą stronę uliczki Teppera. Większość – zasmarkana, z koszulami wystającymi z tyłu spodni. W dłoniach – solone bajgle z masłem. Prowadził nas Josele, pomocnik nauczyciela. Nasze kochane mateczki powierzały nas godnej zaufania opiece tego dobrodusznego, choć niezbyt bystrego człowieka. To on nam mówił, kiedy mamy przyjść i wyjść. Rankiem recytował z nami „Mode ani” [2], wieczorem kazał czytać „Szema” [3], a w ciągu dnia powtarzał alefbet [4]: kamec alef – o, kamec bet – bo, patach szin – sza [5]. Ponadto uczył nas samogłosek i śpiewnego odczytywania ksiąg. Krótko mówiąc, reb Szlomo nauczył nas całego trudnego tekstu Tory przy pomocy wska¼nika i pasa... Nie przypominam sobie, abyśmy byli szczęśliwi z tego powodu, że chodzimy do chederu. „Szlomo Szlep [6]” – nieustannie powtarzane przez nas przezwisko, jakie nadaliśmy naszemu nauczycielowi – sugerowałoby, że raczej nie byliśmy. Lecz z pewnością się tam nie nudziliśmy. A to dzięki ku¼ni należącej do sąsiada-goja, który dzielił z nami podwórko. Grupa smarkaczy i nożyce kowalskie – wymarzone połączenie, nieprawdaż? Przyrząd ten stanowił dla nas niewyczerpane ¼ródło przyjemności. Nie dość, że przy jego pomocy uczyliśmy się ciąć – zwłaszcza wówczas, gdy nożyce miały wolny dzień, a cała rodzina kowala wychodziła do „nieczystego miejsca” [7] – to jeszcze lokum, gdzie spoczywały, okazało się istnym skarbcem kowalskich odpadków. Napychaliśmy sobie nimi kieszenie, które szybko rwały się na strzępy. Dzięki owemu instrumentowi tnącemu mieliśmy nie tylko wielką uciechę, lecz również niemało cierpień i bólu. Kowal ciął nożycami rozżarzone do białości żelazo. Brał to, czego potrzebował, a resztę metalu zostawiał. Jeden z nas nieraz podbiegał porwać „znalezisko”, po czym wkrótce rozbrzmiewał rozdzierający niebo krzyk. Rebecyna Sara Gales – niczym anioł odkupienia – zaraz spieszyła z pomocą ofierze i zanurzała jej dłoń w garnku mleka, aby złagodzić oparzenie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że na ranę, z której wypływa krew (np. ranę ciętą głowy), kładzie się chleb z masłem i pajęczyną. Niezawodnym remedium usuwającym objawy konsternacji i strachu miało natomiast być siedmiokrotne wylizanie czoła danej osoby, przy czym po każdym razie należało splunąć na ziemię. W wypadku zranienia oka, miało się posmarować brew miodem i trzykrotnie splunąć w górę, po czym oko miało wyzdrowieć. Jak widać, owe lekcje „pierwszej pomocy”, udzielane przez żonę rabina, nie mieściły się w katalogu zabiegów oficjalnie uznawanych przez medycynę. W programie naszych zajęć było także odwiedzanie nowo narodzonych dzieci. Noworodki były kąpane od stóp do głów, choć – ku naszemu zaskoczeniu – zdarzało się, iż gruba Tauba, córka rabbiego, „myła” całą naszą gromadkę jednym chluśnięciem wody. Nauczyciel często zabierał nas wieczorami i maszerowaliśmy w karnej procesji do domu nowo narodzonego, aby razem śpiewnie odczytać „Szema”. W nagrodę dostawaliśmy słodycze i ciasteczka w kształcie gwiazdek. Sprawiało nam to ogromna radość. Te wieczorne wizyty należały do najbardziej ulubionych chwil, które spędziliśmy z reb Szlomo, ucząc się w chederze.

Od zachodu nasze chederowe podwórko sąsiadowało z rozległym pastwiskiem, zwanym po żydowsku „di lonke”, otoczonym rzędami wysokich drzew. Wieczorami roiło się w naszych małych głowach, że wierzchołki drzew sięgają niebios, granice pola wyznaczają „krańce naszego świata”, a czerwień nieba to ogień piekielny.

Nie myliliśmy się jedynie co do tego ostatniego, bo już niedługo miało się przed nami otworzyć prawdziwe piekło. Wybuchł pożar pierwszej wojny światowej. Miało to oznaczać początek końca „krańców naszego świata”. Granice naszego pastwiska sięgały teraz aż po Europę Zachodnią.

Wypadki następowały w zawrotnym tempie. Pewnego letniego, szabasowego popołudnia Dębicę obiegła wiadomość o „ostatnim pociągu jadącym na Zachód”. Wywołało to wielką panikę w mieście. Tego dnia mój błogosławionej pamięci ojciec wrócił wcześniej z modlitewni Bractwa Studiowania Miszny. Na jego twarzy malował się głęboki ból, bowiem musiał opuścić tradycyjny wykład reb Lejzera Zeldalesa oraz poświęcić szabas na wykonanie rzeczy zabronionych – nielicujących z duchem świątecznego dnia. Kiedy jednak ujrzał strapioną twarz mojej błogosławionej pamięci matki, z pewnością przypomniał sobie porzekadło jednego z mędrców Talmudu: „Pogwałć Twoje Prawo, bowiem czas już jest działać.” [8]

Rodzice zapakowali nieco ruchomości na wózek i ruszyliśmy w drogę. Ja szedłem za nimi. Na ulicy Kolejowej roiło się od spoconych ze strachu mężczyzn, kobiet i dzieci. Słońce bezwstydnie świeciło pełnym blaskiem, a jego gorące promienie odbijały się od płyt chodnikowych na Rynku. Nagle, jak gdyby tylko po to, aby nas rozwścieczyć, nastąpiła nagła zmiana pogody i rozpadał się deszcz. Nie był to najlepszy moment, aby zaintonować słowa pieśni: „słońce i deszcz, panna młoda rodzi się”. To nie był odpowiedni czas, bo i jak mieliśmy śpiewać, skoro wyjeżdżaliśmy do obcej ziemi.

Kiedy dotarliśmy na dworzec kolejowy, okazało się, że wagony są nabite lud¼mi i brakuje dla nas miejsca. Byliśmy więc zmuszeni czekać na peronie – skurczeni w wielkim ścisku pomiędzy powozami. Drżeliśmy ze strachu, lecz odczuwaliśmy również podekscytowanie – w końcu miała to być nasza pierwsza podróż pociągiem. Wreszcie rozległ się ogłuszający gwizd, w powietrze strzeliły słupy dymu i pary, spod stukających kół posypały się iskry. Pola, drzewa i domy zostawały za nami i szybko znikały w dali. Cały świat i wszystko, co na nim było, poruszał się w oszałamiającym tempie. Na przystankach starsi chłopcy wybiegali przynieść wody lub zebrać świeże owoce rosnące obok torów. Pociąg ruszał gwałtownie i spó¼nialskim nie pozostawało nic innego, jak próbować wskoczyć w biegu do jednego z ostatnich wagonów, podczas gdy ich matki zaczynały już rozpaczać nad stratą swoich dzieci. Organizacje ds. pomocy uchod¼com witały nas – ku naszej wielkiej radości – gorącym kakao i koszami pełnymi świeżych, smacznych bułek. Nagle z głębi wagonu dobiegł przeszywający krzyk: „Oj! Wej! O, rozpaczy, to jest ze smalcem!” [9] Ludzie zaczęli wypluwać jedzenie i krztusić się: „Fu! Oj! Wej!”. Największe katusze przeżywały małe dzieci, które nie rozumiały nawet, jaka jest różnica pomiędzy potrawami dozwolonymi a zabronionymi. W jednej chwili odebrano nam radość. Zbolałe dusze powtarzały sobie złą wiadomość: „Od goja… gojowski chleb... niekoszerny...”.

Z upływem czasu sytuacja zaczęła się zmieniać. Nasz powrót nie przypominał naszego wyjazdu. Bo i nie było to już to samo miasto, nie byli to już ci sami ludzie. Minęły czasy jego świetności i chwały. Zmienił się wygląd zewnętrzny i ubiory. Niektórzy obcięli pejsy, a inni zgolili brody. Byli tacy, co zrezygnowali jedynie z noszenia sztrejmli [10], podczas gdy inni przycięli chałaty o połowę. Słowem, nasza mała Dębica wyjrzała na wielki świat i została zniszczona...

B. W chederze

Hebrajskiego uczył nas reb Szlomo, a reb Chaim Joskis – Chumasza[11] i komentarzy Rasziego[12]. Nauka w chederze wywarła na większości niezatarte wrażenie, gdyż było to miejsce jedyne w swoim rodzaju. W tym chederze było wszystko... Mieścił się w parterowym budynku, lecz odnosiło się wrażenie, że jest pod ziemią. Schodziło się do niego z poziomu głównej ulicy miasta, Traktu Cesarskiego,[13] po dwunastu niezwykle chybotliwych stopniach. Zimą, kiedy stopnie pokrywała gruba warstwa śniegu, grupa naszych dowcipnych kolegów zjeżdżała po nich w dół na kawałkach blachy. Wpadali prosto do chederu, wyłamując drzwi ciężarem swoich ciał. Dodam, że to „łomotanie” w drzwi skutkowało innym łomotaniem, tym razem ze strony naszego rabbiego[14]. Chederowa izba była długa i wąska, i zawsze panował w niej szary półmrok. A jednak nie odczuwaliśmy tego, gdyż nasze serca rozświetlało jasne światło i bywaliśmy tam bardzo szczęśliwi. Najszczęśliwszą porą był dla nas czas pomiędzy modlitwami mincha (popołudniową) a maariw (wieczorną) – w długie zimowe wieczory. Rabbi wychodził się modlić, a my spieszyliśmy z powrotem do chederu – uzbrojeni w latarenki i jedzenie. Nawiasem mówiąc, nie wszyscy mieliśmy latarenki tej samej klasy i każdy miał co innego do jedzenia. Koledzy, którzy mieli latarenki „kupione w Tarnowie” z grubym, polerowanym szkłem, pojemniczkiem na naftę i prawdziwym knotem, przynosili ze sobą grube pajdy chleba (wypieczonego z przesiewanej mąki) posmarowane masłem lub kaczym tłuszczem, a do tego słuszne kawałki solonych ryb oraz suszone owoce na deser. Ci, którzy mieli latarenki na świece, zrobione przez miejscowego szklarza z najpospolitszego szkła, dostawali do jedzenia na wpół sczerniały chleb posmarowany „kornolem”[15] (czymś w rodzaju margaryny) oraz głowę lub ogon solonej ryby. Byli i tacy, którzy nie mieli żadnych latarenek. Dostawali jedynie odrobinę najlichszego razowca i nic więcej. Pomimo „różnic klasowych”, łączyła nas przyja¼ń i braterstwo, i pewnie dlatego kwitła wśród nas wymiana i „transakcje barterowe”. Za trzy okrawki rzepy można było dostać kęs białego chleba lub suszonej gruszki. Wiele było podobnych transakcji. Rzecz jasna, były również przypadki znieczulicy i sobkostwa. Zdarzały się uparciuchy niechcące się dzielić nawet najmniejszym okruszkiem z kolegami, którzy byli dla nich jak bracia. Jak to robili? Szybko lizali swoją porcję ze wszystkich stron i w ten sposób uniemożliwiali innym skorzystanie z poczęstunku. Te niemiłe przypadki należały jednak do rzadkości, a na co dzień panowała między nami dobra atmosfera. A panowała ona zwłaszcza w wyczekiwanej przez nas porze pomiędzy minchą a maariw, kiedy nasz rabbi wychodził z chederu, a ośrodek naszej aktywności przesuwał się ze stołu, przy którym się uczyliśmy, na dwa łóżka zajmujące całą długość ściany. Zajmowały one całą przestrzeń pomiędzy stołem a piecem chlebowym, który również stanowił integralną część naszego chederu. W tym miejscu należy poświęcić kilka słów właśnie owym dwóm łóżkom. Na jednym z nich sypiał Ezra – syn naszego rabbiego. Na drugim sypiali dwaj synowie Chamii „zza wody” – nasi koledzy. Przez sześć dni tygodnia chederowa izba służyła im zatem również jako sypialnia. Za dnia na tych łóżkach leżały jedynie materace, więc uważaliśmy, że same „zapraszają” nas do psot. Zamienialiśmy je w „pole bitwy”. Takim „polem bitwy” było zwłaszcza łóżko synów Chamii, które cieszyło się popularnością, gdyż wieczorami łowiono z niego ryby. Możecie spytać, co wspólnego ma łowienie ryb z „polem bitwy”? Przeważnie odbywało się to następująco. Po nasyceniu się pysznymi kęskami jedzenia, zabieraliśmy się do „rzeczy”. Wybraną osobę umyślnie popychano na łóżko „pensjonariuszy”, po czym następowała tradycyjna sekwencja wydarzeń[16]. Zaraz bowiem na łóżku kładł się również i ten, który pchnął, a nim trzeci, czwarty i tak dalej, aż powstawała wysoka sterta ciał i zimowych palt. Potem kotłowaliśmy się na łóżku wśród ogólnego śmiechu i stłumionych pojękiwań tych, którzy próbowali się wydostać na powierzchnię oraz tych, którzy próbowali się wsunąć pod spód. I wówczas następowała długa seria lamentów. Powietrze tężało od złowróżbnego oczekiwania. W największych tarapatach był ten, kto w chwili wejścia do izby rabbiego, znajdował się na szczycie sterty. Zaczynało się łojenie. Reb Chaim Joskis był w tym prawdziwym ekspertem. Zdobył doświadczenie chłoszcząc naszych ojców w wigilię święta Jom Kipur[17]. W dzieciństwie lubiłem z jakiegoś powodu patrzeć, jak reb Alter lub reb Chaim Alter pochylają się i padają na twarz, podczas gdy nasz nauczyciel chłoszcze ich pasem, wypowiadając słowa: „A On, który jest wszechmiłosierny, przebacza występek”. Chłosta w[18] betmidraszu przypominała chłostę w chederze, z tą różnicą, że w chederze rabbi bił nas nie tylko po plecach, lecz także poniżej, no i nie było recytowania wersów o „Tym, który jest wszechmiłosierny.”

Cała ta afera rozegrała się na pierwszym łóżku, czyli tym, które należało do Szlojmke i Lejbke. Drugie łóżko służyło nam jako „klub słuchania historii”. Siadaliśmy na nim i uważnie słuchaliśmy opowieści Ezry, syna rabbiego. A czego on nam nie nabajał! A to o duchach i cieniach; a to o psotnej dziewczynie z parasolką, która spacerowała w te i we w te koło klasztornego muru; a to o leniuchu, który stał jedną nogą na dachu domu Hindy Hausera, a drugą – na dachu domu Efraima Hakeha, trzymając w ustach fajkę, która sięgała do ziemi; czy wreszcie o kupcach obuwia, którzy wybrali się na targ w Pil¼nie, wioząc worki pełne kozaczków. Kiedy wjechali na pil¼nieński most, jeden worek spadł z wozu i zniknął pod mostem. Najbardziej zaś lubiliśmy słuchać opowiadań o cudach dokonywanych przez dębickich cadyków, a w szczególności przez błogosławionej pamięci rabina Rubena, który wyruszył raz w drogę na swym rozklekotanym wozie ciągniętym przez czwórkę koni, przeganiając batem złe duchy, które zadomowiły się w naszym mieście. Inny rozdział w zbiorze opowiadań Ezry stanowiły historie mające związek ze zmarłymi. Wiele słyszało się historii o zmarłych, którzy stukali do drzwi członków ¦więtego Bractwa (tj. towarzystwa pogrzebowego), żaląc się, iż podmieniono ich całuny lub że zostały zniszczone na skutek czynów osób uszczęśliwiających innych na siłę itp. Słyszeliśmy też opowieść o umrzykach, którzy modlili się o północy w Wielkiej Synagodze, przez co tego samego wieczora nerwowo szarpaliśmy frędzle naszych tałesów, zmawiając „Szema” z nadzwyczajną gorliwością. Nie śmieliśmy nawet spojrzeć w kierunku wysokich okien synagogi, żeby czasem nie ujrzeć kołyszących się w modlitwie trupów – obleczonych w białe płótno i zawiniętych w tałesy. Ezra, syn naszego rabbiego, nie ograniczał się jednak do opowieści o zmarłych. Opowiadał także o żywych. A że żywi uwielbiają skarby, więc i Ezra z przyjemnością snuł opowieści o ukrytych skarbach. Jeśli zaś idzie o ukryte skarby, to muszę przyznać, że nasz kolega, Szaja Dawid (Lisza), był w tych sprawach jeszcze większym ekspertem niż Ezra. Szaja Dawid znał ukryte skarby wszystkich istot i rzeczy, od bawolich rogów poczynając, przez guziki i foremki w kształcie liter, a na gnidach kończąc. Była też interesująca historia o Beniszu i jego paczce. Dziwną przyjemność sprawiało nam na przykład słuchanie opowieści o tym, jak to pewnego razu Ezra wszedł do opuszczonego domu i zastał tam Benisza, który znalazł się w prawdziwych opałach. Ezra musiał pobiec do sklepu po „dziesięć miarek masła”, aby wybawić Benisza od kłopotów. Wybałuszyliśmy oczy i pootwieraliśmy buzie ze zdumienia, zachłannie spijając każde słowo z tej opowieści-rzeki. Ale w tej samej chwili minęła pora bajania, bo oto wrócił nasz rabbi.

Przez moment rabbi patrzył wokoło zdumiony, aż jego wzrok padł na płomień łojowej lampki stojącej na środku stołu na odwróconym do góry dnem garnku. Na szczęście wszystko szybko puścił w niepamięć, a z ust „świętej trzódki” popłynęła śpiewna recytacja świętych wersów: „I ja, Jakub, pomimo że obarczam was moim pogrzebem” i dalej zwycięskim tonem: „Szymon i Lewi są braćmi”[19]. W sensie kształcenia dzieci nie znajduję porównania dla owych zbożnych uczuć wzbudzanych w nas podczas studiowania parszy Wajechi zimowym wieczorem w chederze reb Chaima Joskisa. Przedmiot naszych studiów był balsamem dla naszych dusz, więc nawet „sądne dni”, tj. piątki, kiedy mieliśmy sprawdziany, nie wydawały się nam trudne. Ale już zbliżał się kolejny radosny czas, bo oto w sztiblu[20] ¦więtego Bractwa[21] wierni mieli w piątek rano zmawiać ostatni fragment Psalmów Dawida syna Jessego. I my, chłopcy z chederu, wstaliśmy skoro świt po to, aby zdążyć przynajmniej na koniec czytania przypadającego na ten dzień fragmentu Tory oraz na modlitwę „Jehi racon”[22], którą zmawia się po ukończeniu czytania Księgi Psalmów. Nie wiedziałem wtedy i nadal nie wiem, w jakiej intencji nasi ojcowie modlili się przez całą noc, wołając rozdzierającymi serce głosami: „I oby Twój naród Izraela nie potrzebował pomocy między sobą ani od żadnego innego narodu”. Znałem za to naszą intencję: zdać sprawdzian i nie musieć sobie pomagać nawzajem w przypadku otrzymania „nagany” i tym podobnych kłopotów. Po odmówieniu Psalmów, wychodząc ze sztibla, nie zapomnieliśmy trzykrotnie ucałować mezuzy[23], jak również z największą nabożnością zmówić: „Ojcze nasz, Królu nasz, oby ta godzina była czasem miłosierdzia i czasem szczęśliwym przed Tobą”[24].   Jakby tego było mało, zaczęliśmy sobie wróżyć z dymu wydobywającego się z wysokiego komina w fabryce wuja Notele[25]. Jeśli dym szedł prosto w górę, był to znak, iż „doktor jest dobry” (Szaja Dawid nazywał sprawdzian z Chumaszu i Rasziego – „komisją poborową”[26]. Jeśli zaś dym, niech ręka B-a broni, szedł na boki, to wiedzieliśmy, że będzie „gorzko”.

Piątkowe „okresy strachu” pomagał nam przetrwać duży piec chlebowy, który odgrywał w naszym chederze ważną rolę. Jak dobrze było stanąć przed nagrzanym piecem – o ile sprawdzian wypadł pomyślnie – i patrzeć do środka, jak płomienie pochłaniają z mlaskiem przemrożone, wilgotne drwa, jak woda w nich kipi, jak stają się czerwone i nagle z trzaskiem pękają i strzelają iskrami we wszystkich kierunkach. Jacy byliśmy szczęśliwi, kiedy z pomocą przychodziła nam rebecyna Lea Joskis, serwując miodowe ciasteczka lub inne specjały. Ale najwięcej uciechy dawał nam ów piec w okresie pomiędzy świętami Purym i Pesach. Po prostu podwójną. Ten czas był spełnieniem słów: „dla B-a i dla ludzi”. Z wielkim zapałem studiowaliśmy „Pieśń nad Pieśniami”[27]. W końcu była to pieśń, którą śpiewał król Salomon.   Studiowaliśmy również „Hagadę paschalną”[28]. Najpierw jest kadesz – bo kiedy ojciec wraca z synagogi w noc święta Pesach, zakłada kitel i przemywa puchary na wino. Następnie spoczywa w wygodnej pozycji i zmawia kidusz. Potem jest urchac – myjemy dłonie, ale nie zmawiamy zwyczajowego błogosławieństwa, bo to mycie dłoni nie poprzedza posiłku[29]. To była owa część „dla B-a”. Część przeznaczona „dla nas” była jeszcze przyjemniejsza. Przez dwa lub trzy tygodnie przed świętem Pesach nasz rabbi wynajmował piec różnym ludziom i dzięki temu każda rodzina piekła sobie macę z pomocą przyjaciół i znajomych. Strzeżoną macę piekło się z samego rana, a potem – już przez resztę dnia, aż do wieczora – był czas na pieczenie zwykłej macy. Można było rozpoznać status danej rodziny na podstawie wykupionej godziny pieczenia. Jak łatwo zgadnąć, majętniejsze rodziny piekły macę wcześniej, a uboższe – pó¼niej, zgodnie ze zwyczajem. Jako że w chederze zawsze panował w tym czasie wielki ruch, toteż bardzo przydawała się nasza pomoc. Bardzo zazdrościli nam chłopcy z sąsiednich chederów, bo tylko my dostępowaliśmy w tym czasie honoru dosłownego przeistaczania się w „rąbiących drewno i czerpiących wodę”. Do naszych obowiązków należało bowiem przynoszenie drewna na opał z szopy na podwórku, aby było czym napalić w piecu, a także czerpanie „majim szelanu”[30] i przynoszenie jej do chederu. Naszym zadaniem było również czyszczenie wałków i foremek oraz dolewanie wody do ciasta tym, którzy je zagniatali. Pewnego razu mieliśmy jeszcze więcej szczęścia, bo osoba perforująca macowe ciasto (der sztupler) pozwoliła, abyśmy zastąpili ją przy pracy. Ponadto mogliśmy sami włożyć ciasto do pieca, a podczas tej czynności krzyczało się ile sił: „Szybko! Wkładaj macę do pieca!” Jakżeż mogli nam nie zazdrościć chłopcy z innych chederów!

Lecz cheder nasz wzbudzał zazdrość nie tylko w okresie pieczenia macy. W innych porach roku również miał swoje atrakcje. A to dzięki rozlicznym zajęciom rebecyny Lei Joskis. Przykładowo, w kilka tygodni przed świętem Chanuka naszą chederową izbę wypełniało hałaśliwe kwakanie kaczek. To był znak, że nadszedł czas przygotowywania kaczego tłuszczu na Pesach. Rebecyna wyświadczała nam wielką przysługę, bo skubanie i porcjowanie zabitych kaczek odbywało się przy naszym stole. Była to wspaniała lekcja poglądowa anatomii dla tych z nas, którzy mieli potem studiować „Jore dea”[31]. Dlatego wszyscy próbowaliśmy jakoś spożytkować organy i części, które umieszczono tuż pod naszym nosem. Gdy rebecyna na chwilę odwracała głowę od naszego „stołu operacyjnego”, to jeden z nas porywał wole lub gardziel i szybko wkładał je do kieszeni stojącemu najbliżej koledze. Kiedy jednak widział, że rebecyna ich szuka, to natychmiast odkładał je na miejsce. Wspominałem już o różnicach majątkowych, jakie występowały w naszym chederze. Faktem jest, iż dzięki nieoczekiwanemu wglądowi w pracę rebecyny umieliśmy rozróżnić cztery rodzaje nabywców. Pierwszy stanowili zamożni ludzie, którzy brali tłuste kaczki w całości. Do drugiego zaliczaliśmy średnio zamożnych, którzy kupowali oskubane, pozbawione kończyn ptaki. Na trzecim miejscu plasowały się „kobiety”, które zadowalały się kończynami i podrobami nadającymi się – jak twierdziły – „dla uczczenia szabasu”. Czwartym rodzajem nabywców byli biedacy, którzy brali resztki, przeważnie głowy, wnętrzności itp. Ponadto nauczyliśmy się klasyfikować klientów, które kupowali ryby dla uczczenia szabasu. Potrafiliśmy zatem wyróżnić tych, którzy spożywali karpie i szczupaki; tych, co kupowali ryby morskie, sole i liny oraz tych, którzy zadowalali się szprotkami, a nawet i bardziej pospolitymi rybkami.

Latem czerpaliśmy radość z innych zajęć Lei Joskis, jak np. z wyrabiania syropu malinowego. Tu akurat rebecyna potrzebowała naszej pomocy. A wyrabiało się go tak: po usunięciu szypułek wsypywało się maliny do płóciennych worków i rękami wyciskało sok. Przychodziło nam to z wielką ochotą, gdyż za nasz trud dostawaliśmy podwójną, a nawet potrójną odpłatę. Przede wszystkim byliśmy zwolnieni z nauki. Po drugie, zostawały nam malinowe wytłoczyny, które wysysaliśmy do ostatniej kropelki soku. Robiliśmy z nich „kulki”, które suszyliśmy na słońcu. Zastępowały nam kulki kauczukowe, których w dzieciństwie nie mieliśmy. A jednak w tej „beczce miodu” musiała się znale¼ć również „łyżka dziegciu”, bo nasi ojcowie poznali po naszych czerwonych dłoniach („rękach Ezawa”), że „głos Jakuba” przycichł w namiotach Tory[32]. Dlatego też nałożyli na nas „ręce Jakuba”, tj. swoje ręce. A trzeba pamiętać, że w owych czasach ojcowie nasi często korzystali z okazji, aby wypełnić przykazanie zawarte w zdaniu: „Nie kocha syna, kto rózgi żałuje”[33]. Ale to nie była nasza wina, tylko rzeki[34]. To znaczy tej rzeki, która oddzielała nasz cheder od chederu rabbiego Liszy, i która dawała nam wszystkim sporo radości. Czasami jednak powodowała także poważne problemy. Jej brzegi powstały dosłownie w czasie pierwszych sześciu dni stworzenia i służyły nam jako doskonałe stoki saneczkowe zimą. Utarło się, że maluchy, „które studiowały Chumasz i Rasziego”, zajmowały niższy, lewy brzeg rzeki, podczas gdy uczniowie rabbiego Liszy, czyli „ci, którzy studiowali Talmud”, zajmowali wyższy, prawy brzeg. Zjeżdżaliśmy na kawałkach blachy, a jeśli nie było ich akurat pod ręką, to po prostu na portkach. Starsi, ci z drugiego brzegu, zjeżdżali na zwykłych deskach, lecz ku naszej irytacji nazywali je nobliwie sankami. Na lodzie też był podział. Istniały dwa obszary: węższy dla nas – początkujących i dłuższy, wyślizgany – dla „ekspertów”. Często wpadaliśmy na siebie i mieliśmy posiniaczone twarze. Co gorsza, jeśli lód pękał, to przemaczaliśmy buty i spodnie, a wówczas rozlegał się płacz i zawodzenie. Cali dygotaliśmy z zimna, aż chodziły nam kolana. Zostawało wrócić do domu lub do chederu. A to oznaczało manto od ojca lub rabbiego. Jeżeli takie „zanurzenie” miało miejsce latem – czy to na skutek poślizgnięcia się na kamieniu podczas przechodzenia na drugą stronę rzeki, czy też w wyniku celowego popchnięcia – rozwiązanie było prostsze: zawsze można było zostawić ubranie na słońcu, a samemu przeczekać w stroju Adamowym obok, pod wysokim mostem, dzięki któremu mogliśmy nieraz ukryć „wstyd”. Ale zdarzało się, że nawet i most nie umniejszał naszego upokorzenia. Bo byli zuchwalcy, którzy przystawali na moście i „pochylając się” udowadniali niczego niespodziewającym się naszym kolegom stojącym poniżej, że to, co jest opisane w „Pitum Haktoret” odnosi się właśnie do nich[35]. Rzecz jasna, o zajściu donoszono rabbiemu, który niewłaściwość uczynku rzucał złośliwcowi prosto w twarz, ale była to raczej mała pociecha dla upokorzonej osoby. „Wypadki” tego rodzaju należały jednak do rzadkości, bo normalnie rzeka była dla nas ¼ródłem niezwykłej uciechy i ulubionym miejscem zabaw. Jak fajnie się skakało do wody! Na wysokości ła¼ni było wówczas głęboko i można było pływać, skakać i robić fikołki, pluskać się w rwącym nurcie, a nawet łowić ryby (choć przeważnie łapało się ropuchy i pijawki, a tylko czasami jakieś małe rybki, co jednak tylko bardziej nas przygnębiało, gdyż nie miały łusek, to znaczy były niekoszerne, więc ze smutkiem wrzucaliśmy je z powrotem).

Nasze wodne igraszki były nie w smak tylko dwóm osobom. Jedną z nich był Junio – palacz łazienny, wysoki, smukły goj, chudy jak lulaw[36], lecz cichy i gołębiego serca. Bardzo go bolało, że woda, którą przychodził nanieść do ła¼ni, była mętna i brudna. A jednak nigdy nas nie przepędzał ani nie podniósł na nas ręki. Drugim malkontentem była Gruba Kaczka, czyli Pani Lorencowa, która skarżyła się, że nie pozwalamy jej kaczkom i łabędziom spokojnie pływać po rzece i strzelamy do nich z procy. „Grubą Kaczką” przezwał ją nasz kolega Pinchas Wolf (zwany Czopem). Pewnego razu Pani Lorencowa złapała go i zaczęła przetrząsać mu kieszenie w poszukiwaniu „broni”, a wtedy on się rozpłakał i zaczął krzyczeć: „Szukaj, szukaj, ty gruba kaczko, ja nie mam procy!”.

Te dwie lub trzy chrześcijańskie rodziny, które sąsiadowały z naszymi chederami i betmidraszami, żyły między nami niczym „na wygnaniu”. Aby oddać im sprawiedliwość, trzeba przyznać, że ludzie ci musieli bardzo cierpieć, musząc znosić całymi dniami i nocami głośne śpiewy i modlitwy. Jednak kiedy Pani Lorencowa stwierdzała, że któraś z jej kaczek ma złamane skrzydło lub nogę, to jej cierpliwość się kończyła i zaraz biegła do chederu na skargę. I wówczas to my czuliśmy się jak „na wygnaniu”. Ale że dobry B-g zawsze wynajduje lekarstwo, zanim spuści plagę, toteż rabbi uspokajał zrozpaczoną Polkę tymi słowami: „Jusz dobsze, prosza pani, ja mu dałem głowa w bszuch...”. Z uśmiechu Pani Lorencowej wynikało, że wymierzane nam razy w pewnym stopniu satysfakcjonują jej żądzę zemsty. Jednak wciąż zastanawia mnie inna rzecz: skąd nasz rabbi – z więcej niż skromną znajomością miejscowego języka – wiedział, ile razów wymierzyć, aby zachować współmierność kary względem powagi popełnionego przestępstwa? (O tym, jak rabbi znał miejscowy język, przekonuje zdanie, które wypowiedział do pewnego drwala: „Wi kodem kol rąbcie, moja Lea poszła lasu, achar kach moja Lea zapłaci”[37]). Mieliśmy wrażenie, że nasz rabbi nie za bardzo wie, ile razów wymierzyć, lecz najpewniej kierował sie maksymą: „ktokolwiek uczyni więcej, jest godny pochwały”[38]. Kiedy ukończyliśmy cheder reb Chaima Joskisa, przeszliśmy do chederu rabbiego Liszy, aby studiować Talmud. Pomimo iż był niewidomy, umiał nauczyć nas Talmudu z wydajnością jednej stronicy na tydzień. Wpoił nam także strach. Miał niezwykle wyczulony słuch. Niczego się przed nim nie dało zataić. Kiedy któryś z nas próbował choćby na chwilkę odejść od stołu nauki, rabbi Lisza natychmiast umiał wysłyszeć, że w chórze powtarzających brakuje jednego głosu i pytał: „Jidel, gdzie jesteś?”. Albo wychodził na dwór, machał ręką i groził, krzycząc głośno przed siebie: „Mosze, czy ja mówiłem, że możesz wyjść?!” albo „Motel, dziś wieczorem twój ojciec się dowie! Pamiętaj, Motele!”. Rzecz jasna, gro¼by te natychmiast skutkowały. Szybko zbieralismy się wokół rabbiego i – zanim zdążył wrócić do izby – już siedzieliśmy przy stole niczym niewiniątka, udając, że nie wiemy, o co mu chodzi. Wówczas przystawał zaskoczony, masował sobie zgarbione plecy pięścią i mówił: „Nu, mówcie, ale już!”. Bo z pewnością wiedział, czego od nas chce. Najwyra¼niej chciał w nas zaszczepić sadyzm. To przecież naturalne, że ośmio- czy dziewięcioletnie smyki nie przegapią żadnej okazji, żeby nie wyprowadzić swojego rabbiego z równowagi. Pewnego letniego, upalnego popołudnia w miesiącu tammuz[39], Chajca – jedynaczka rabbiego – dziewczyna dojrzała do zamążpójścia, osoba bardzo wytworna i inteligentna, siedziała bez ruchu przez wiele godzin na swoim łóżku plecami do nas, a twarzą do ściany. To narażało ją na wiele złośliwości z naszej strony. Niektórzy nawet zaczęli ją obrzucać pestkami z wiśni. Początkowo ani drgnęła. Lecz po pewnym czasie zaczęło jej to przeszkadzać, więc przekręciła głowę minimalnie w naszą stronę i rzekła: „Tatusiu, chłopcy we mnie rzucają”. Nie zdążyła dokończyć, a już jej matka Perla zaczęła nas przeklinać: „Powinno się takich rozgonić na cztery wiatry – odszczepieńcy!” Tak oto reagowała Perla (pod żadnym pozorem nie mogliśmy się do niej zwracać „rebecyno”). Swoje codzienne udręki znosiła w milczeniu. Nie zwracała uwagi na nasze wybryki, jak wówczas, kiedy kapelusz któregoś z nas wylądował akurat na kipiącym garnku, nad którym stała pochylona, i w całej izbie zrobiło się ciemno od pary albo innym razem, kiedy wkładaliśmy gumę lub kauczuk do gotującej się wody i w całej izbie zaczynało śmierdzieć, albo kiedy „przypadkowo” przewracaliśmy kubeł na śmieci. Ale kiedy Chajca, która „nie skrzywdziłaby nawet muchy”, poskarżyła się na nas choć słowem (a mieliśmy wówczas po osiem, dziewięć lat!), to Perla natychmiast zaczynała złorzeczyć. A kiedy już raz zaczęła, to usta się jej nie zamykały i wylewała z siebie potoki przekleństw. Jednak Perla była w sumie dobrą kobietą. Widziała wiele naszych wybryków i znała nasze sekrety, a jednak nigdy nas nie wydała. Jak wtedy, kiedy przyszło nam do głowy, żeby przywiązać papierowy ogon latawca do kapoty rabbiego i podpalić. Zaczęliśmy krzyczeć: „Rabbi, rabbi się pali!” i gasić płonący papier. Albo wieczorami, kiedy musieliśmy wkuwać zdania z Pierwszych Proroków (choć w zasadzie nie uczyliśmy się wiele z Nacha[40]), ale szło nam to opornie, bo przesiedzieliśmy w chederze cały dzień, a przecież wyrywaliśmy się na wolność, na świeże powietrze, chcieliśmy się zanurzyć w Wisłoce albo przynajmniej pograć sobie w „kampes” lub „rajtszulę” nim przyszła pora na minchę i maariw. Jednak rabbi Lisza nie oszczędzał się w pracy i nie wypuszczał nas, póki za oknem nie zniknęły ostatnie promienie zachodzącego słońca. Próbowaliśmy znale¼ć jakiś pretekst. Jeden z nas wykradał się przed cheder i powoli zasłaniał okno swoim płaszczem, a wtedy zaczynaliśmy rabbiemu marudzić, że już się zmierzcha i pora wychodzić na maariw. Sztuczka się udała, bo rabbi wypuścił nas prawie kwadrans przed czasem. Ale jeszcze tego samego wieczora, po powrocie do domu, zostaliśmy ukarani, bo rabbi Lisza obszedł wszystkie betmidrasze i sztible, żeby opowiedzieć naszym ojcom, jakich uchybień wobec Tory się dopuściliśmy. Było jasne, że rabbi Lisza wykonuje swoją pracę uczciwie. Był jednym z najlepszych nauczycieli i umiał prawidłowo objaśnić stronicę Talmudu. W odróżnieniu od pozostałych nauczycieli, bardzo rzadko uciekał się do innych metod, np. historyjek o cudach i znakach czynionych przez anioły i cadyków itp. Nie należy na tej podstawie sądzić, że nie mieliśmy u rabbiego czasu na odpoczynek. Wprost przeciwnie, był czas, kiedy mogliśmy się rozerwać w duchu micwy[41]. Rabbi Lisza pełnił bowiem również przez cały rok funkcję kantora w naszym betmidraszu (zwanym Betmidraszem Frostena), a w okresie Rosz Haszana i Jom Kipur także w okolicznych wioskach. Należał do kręgów miejskiego duchowieństwa i uczestniczył w prawie wszystkich uroczystościach zaślubin, obrzezania i w tym podobnych radosnych imprezach. Wygłaszał błogosławieństwa i dostawał za to godziwe wynagrodzenie. Owe „radosne okazje wypełniania przykazań” nie mogły się trafniej nazywać. Przepełniały nas szczęściem, gdyż właśnie wtedy i tylko wtedy byliśmy zwolnieni z chederowych zajęć. Uroczystości te sprzyjały zwłaszcza kolegom noszącym długie, czarne kapoty i kapelusze, jak np. Arcziemu Brikowi, Mosze Szochetowi, Szlomo Kalbowi i innym.

Udając się na radosne świętowanie, rabbi wybierał właśnie ich towarzystwo. Choć nie zaniedbywał i reszty naszej grupy. Bo w sprawach finansowych zawsze radził się Benna, syna zamożnego kupca. Po zakończeniu uroczystości rabbi co rychlej wracał do chederu i nawet nie zdjąwszy odświętnego stroju natychmiast podejmował lekcję, próbując nadrobić materiał, którego nie przerobiliśmy w związku z jego nieobecnością. Jako że miał świetny słuch i podzielną uwagę, słyszał wszystko, co się w izbie dzieje, w tym samym czasie macając się po kieszeniach i dokładnie przeliczając uzyskane „honorarium”. Nie zawsze potrafił rozpoznać nominały na banknotach, więc po cichu konsultował się ze swoim „zaufanym”. Jeśli były to znaczne sumy, nasz rabbi błyskawicznie chował banknoty – pewnie przed złym okiem, a także przed wzrokiem swojej żony Perli, bo ta była przez cały czas przekonana, że jej mąż nędznie zarabia i ledwo starcza mu na życie. Dlatego pracowała ciężko, aż do pó¼na w nocy szyjąc i skubiąc pióra po to, żeby zarobić trochę grosza i podreperować rodzinny budżet. Perla nie leniuchowała w domu swojego męża – co to, to nie. Zostanie w życzliwej pamięci, gdyż dobrze zajmowała się domem. Było zawsze czysto, choć całe jej gospodarstwo składało się tylko z jednej izby. Izby, w której mieścił się również nasz cheder. Gdy w pó¼niejszych latach przeczytaliśmy „Skąpca” Moliera, nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że autor odmalowuje w swojej sztuce portret naszego rabbiego: wiecznie pochylonego na szkatułką, której nikt inny nie ma prawa dotknąć. W dziecinnych rojeniach wyobrażaliśmy sobie, że trzyma w niej skarby. Żal nam było Perli, że ma taki ciężki los. Ale nie miało to wpływu na szacunek i cześć, jakie żywiliśmy względem naszego niewidomego nauczyciela – rabbiego Liszy błogosławionej pamięci.

Po ukończeniu chederu rabbiego Liszy zaczęliśmy studiować Talmud i komentarze u reb Józefa Parkera oraz u „nauczyciela z Przeworska”. Wraz z przejściem na wyższy poziom nauki porzuciliśmy większość starych zachowań, bo teraz byliśmy „młodzieżą Gemary” (mieliśmy po dziesięć lat!) i takie dziecinne zabawy już nie licowały z naszą powagą. Ponadto, te nowe chedery nie przypominały starych. Nasi pierwsi mistrzowie mieli wrodzone umiejętności pedagogiczne, np. reb Józef Parker trudnił się w zasadzie handlem drobiem i jajami. Jednak jako wielki uczony, postanowił otworzyć cheder i w ten sposób dorabiać do skromnych wpływów z handlu. W tym celu przyjął niewielu uczniów, ale za to z dobrych domów (np. Siedliskierów, Szaula Taffeta, Abrahama Kannera, Szlomo Fiszlera, Chaima Sznepsa itp.). Niektórzy byli faktycznie inteligentni i pilni, a inni mieli ojców, którzy „mogli sobie pozwolić” na to, aby ich synowie zostali zaliczeni do grona najinteligentniejszych i najpilniejszych. Wraz ze mną uczyli się bracia – Icu i Anszeli Taubowie z Nowego Miasta. Codziennie rano przychodziłem do nich i razem szliśmy do chederu na Starym Mieście, a był to spory kawałek drogi od naszych domów. Niełatwo było wyciągnąć Icu spod ciepłych kołder o piątej rano. Nawet o tej wczesnej porze targała mną zazdrość: ich pościel była przedniej jakości, kolorowa z napisem: „Dzień dobry”. W naszym domu mogliśmy tylko o takiej pomarzyć. Jak by tego było mało, w kołdrach mieli zaszyte monety – na szczęście. Tak to zatem o tej wczesnej porze, kiedy nawet ranne ptaszki jeszcze smacznie śpią, wybieraliśmy się na Stare Miasto. Mimo iż szliśmy we trójkę i mieliśmy się za odważnych i silnych, to pokonując tę drogę, zawsze mieliśmy pietra. A to głównie za sprawą pewnego wysokiego, odzianego w czerń księdza, który wychodził z plebanii na poranną mszę do klasztoru i po drodze się modlił. O tej wczesnej porze, kiedy wszystko pogrążone jest jeszcze w głębokim mroku, mamrocący coś pod nosem ksiądz wydawał się nam osobą niespełna rozumu.

Używaliśmy wszystkich możliwych sposobów, aby odpędzić zło: łapaliśmy się za guziki, nosiliśmy frędzle tałesów na wierzchu, trzykrotnie zmawialiśmy: „Będziesz uważał to za rzecz wstrętną”[42] i spluwaliśmy dziewięciokrotnie. Najczęściej szerokim łukiem obiegaliśmy „świętą figurę” stojącą naprzeciw sądu[43], bo o tej porze wydawało się nam, że macha w naszym kierunku i grozi nam wzniesionym ramieniem. Kiedy zatem w końcu docieraliśmy do chederu, byliśmy bardzo szczęśliwi. Owe wczesnoranne spotkania z „nieczystymi” siłami były dla nas bardzo nieprzyjemne, więc chcieliśmy szybko o nich zapomnieć, zanurzając się w lekturze kolejnej stronicy świętego Talmudu. Nasz rabbi bardzo nam w tym pomagał, bo zostawiał studiowanie Tosafot[44]na owe wczesne godziny dnia, „kiedy umysł jest jeszcze jasny”. Często udawało mu się obudzić w nas entuzjazm swoimi wyjaśnieniami, np. gdy opanowaliśmy jakieś trudne komentarze dodatkowe. Dzięki temu mogliśmy zapomnieć o zewnętrznym świecie. Rabbi Józef Parker koncentrował się na omawianej tematyce, nie opowiadał żadnych historyjek i nie tracił czasu na dygresje. W związku z tym w jego chederze nie mogliśmy sobie pozwolić nawet na owe nieliczne dziecięce figle, na które wciąż jeszcze miewaliśmy ochotę. Dochodziło do nich, i owszem, ale poza jego oczami. Pamiętam, że zostały nam tylko dwie szczenięce zabawy, w tym „bitwy” pomiędzy „Czerkiesami” i „Bośniakami”, tzn. pomiędzy chłopakami z Nowego i ze Starego Miasta. Jak to wyglądało? Na co dzień utrzymywaliśmy przyjacielskie, a nawet braterskie stosunki i naprawdę nie mogę sobie przypomnieć, co te bójki wywoływało. A jednak walki te co jakiś czas wybuchały i my („Czerkiesi”), jako mniej liczna grupa, przeważnie przegrywaliśmy. Jak pamiętam, tylko raz świętowaliśmy „zwycięstwo”. Było to podczas szaleńczej gonitwy po błocie, kiedy ścigano nas na jednym ze sławnych, podmokłych terenów naszego miasta zwanych „Roszczine”[45]. Szlomo Fiszler wyłożył się jak długi na brzuchu i to położyło kres bijatyce. „Bośniacy” nie tylko przerwali pościg, lecz nawet poprosili nas o pomoc przy czyszczeniu swojego „przywódcy”. Nasz przyjaciel Szlomo istotnie potrzebował niemało pomocy oraz dobrego słowa. Pomogliśmy mu się otrzepać z błota i pocieszaliśmy go najlepiej jak umieliśmy. Tylko jeden z nas nawet nie ruszył palcem, żeby pomóc Szlomie i nie powiedział mu nawet dobrego słowa. Był to oczywiście Icu, który przez cały czas z trudem powstrzymywał się, aby nie wybuchnąć śmiechem na widok „pięknie wystrojonych Bośniaków”. Gdy zaś ich dowódca wylądował twarzą w błocie, to jedni się śmiali, a inni płakali. Icu się śmiał.

Na strychu domu Szaula Taffeta organizowaliśmy również przedstawienia. Miejsce w pierwszym rzędzie kosztowało dwa guziki, w drugim – jeden. Kto wykupił bilet, mógł przyprowadzić młodszego brata. Przygotowania do spektaklu kończyły się tuż przed przybyciem pierwszych widzów. Kostiumy powstawały szybko w najprostszy w świecie sposób – odwracaliśmy kapoty i kapelusze na lewą stronę, a czapki zakładaliśmy daszkiem w tył. Odgrywaliśmy role „złodziejaszków”, jakimi byliśmy w pierwszych latach życia. Przedstawienia kończyły się kłótnią: zwycięzca powalał przeciwnika na plecy, przygniatając go ciężarem swojego ciała. W końcu kurtyna opadała i wszystko wracało do normy. Wejście i wyjście z „teatru” stanowiło nielada problem, przynajmniej dla autora niniejszych wspomnień. A wchodziło się tak: szło się na tyły domu Taffetów, wchodziło na niepewny dach przybudówki, a stamtąd po (stojącej na słowo honoru) drabinie wspinało się na strych. Nie będę kłamał: przy wchodzeniu i schodzeniu drżałem jak osika. Nic mi się nigdy nie stało, bo, jak mówią, „ B-g ma głupców w swej opiece”. Koniec nauki u rabbiego Józefa Parkera oznaczał również schyłek naszego „teatru” na strychu domu reb Efraima Taffeta.

Nasz rabbi Józef Parker miał złożoną osobowość, bowiem realizował się jednocześnie jako właściciel nieruchomości, kupiec i nauczyciel. Z kolei reb Blaustein, znany jako „rabbi z Przeworska”, najwyra¼niej nie uważał się za „nauczyciela dzieci”. Jego powierzchowność promieniowała dumą i polorem znaczącego kamienicznika. Uczenie było dla rabbiego Blausteina sztuką dla sztuki i polegało na omawianiu Talmudu, Tosafot i komentarzy Maharszy[46] . Nie robił przerw, chyba że skręcał swoją słynną połowę papierosa. A czynił to z prawdziwym namaszczeniem, jak gdyby przygotowywał ofiarę z kadzidła. Przy nim nikt z nas nie śmiałby nawet mrugnąć. U rabbiego z Przeworska się nie dokazywało, gdyż roztaczał wokół siebie atmosferę powagi i wyrafinowania. Jednakże rabbi umiał zaspokoić odczuwaną przez nas potrzebę rozrywki, tak naturalną dla dzieci w tym wieku, ubarwiając wykłady opowieściami z życia mędrców, legendami rabinicznymi odnoszącymi się do określonych pór roku liturgicznego, a nawet badaniem melodyki modlitw, zwłaszcza w okresie miesiąca elul[47]. Jeśli idzie o te ostatnie, to znaliśmy je w trochę innej tonacji, lecz słuchanie śpiewnie modlącego się rabbiego należało do przyjemności, tym bardziej, że przewodniczył modłom w okresie Rosz Haszana i Jom Kipur w bożnicy jednej z pobliskich gmin. Pewnego razu, w drodze powrotnej ze świątecznego wyjazdu, nasz nauczyciel się przeziębił. Wdało się ostre zapalenie płuc i w jego następstwie rabbi zmarł. Jego śmierć pogrążyła nas w głębokim smutku, bo wielce czciliśmy i kochali naszego „nauczyciela z Przeworska”. Do dziś szczycę się tym, że było mi dane uczestniczyć w jego pogrzebie.

O ile nasze ostatnie dwa chedery różniły się od dwóch pierwszych, o tyle szkoła reb Hirsza Dawida należała do całkowicie odrębnej kategorii. Pobyt w tej placówce przekonałby do instytucji chederu nawet najzagorzalszych krytyków i złośliwców stawiających w wątpliwość zasadność jej istnienia w diasporze. Był to istny raj na ziemi! Nasz nowy cheder położony był bowiem w owocowym sadzie, na sporej działce warzywnej i w pobliżu strumienia. Były tam również kozy, którymi się zajmowaliśmy w wolnych chwilach. Ciepłe kozie mleko wpływało korzystnie na nasze zdrowie. Latem uczyliśmy się pod gołym niebem, w cieniu bujnych drzew. W programie naszych studiów przeważało badanie Tory w świetle komentarzy Malbima[48] księgi „Ejn Jaakow”[49], a także gramatyka i krótki kurs hebrajskiego. Kiedy trafiliśmy do chederu reb Hirsza Dawida, był on w podeszłym wieku. Miał śnieżnobiałe włosy i pejsy oraz bardzo słaby wzrok. Kiedy czytał, trzymał książkę ukośnie – jak najbliżej lewego oka. Zawsze dziwiliśmy się, że ten na wpół niewidomy człowiek jest w stanie dostrzec wszystkie nasze psoty i silnym ciosem (zadanym jedynie trzema palcami, w których zawsze trzymał szczyptę tabaki) w mgnieniu oka skierować nas na dobrą drogę. Pomimo swojego wieku cieszył się dobrym zdrowiem i trzymał się prosto. Był barczystym mężczyzną i wyglądem przypominał raczej zwalistego chłopa niż chederowego nauczyciela. Z natury sympatyczny, może trochę wyniosły, lecz dogłębnie znający się na rzeczy. Któż mógł się z nim równać w naszym miasteczku pod względem znajomości języka hebrajskiego? Dysponował drobiazgową wiedzą na temat poezji liturgicznej, tj. jest tych modlitw, które umieliśmy śpiewnie wyrecytować bez zrozumienia ich zawiłego sensu. Bez wątpienia reb Hirsz jako pierwszy rozbudził w nas zainteresowanie językiem hebrajskim. W pó¼niejszym okresie lekcje hebrajskiego zostały poszerzone o „szkolenie z zakresu kultury”, które było dla nas pasmem udręk.

Dlaczego udręk? W owym czasie w mieście działy się nowe rzeczy. Grupa wpływowych kamieniczników (w tym m.in. reb Hirsz Taub, reb Jisrael Chaim Schiff oraz reb Rubeli Naftalczes) założyła „Organizację Talmud Tora”[50] . Na jej czele stanął dyrektor spoza miasta, który, nawiasem mówiąc, wyglądał trochę jak Chanan ze sztuki „Dybuk”. Był wielkim uczonym i fanatykiem religijnym. Miał przy tym dar skupiania wokół siebie innych fanatyków, jak choćby Mendele Reicha, i funkcjonował jako taran, przeciwdziałając poczynaniom „odszczepieńców”, którzy w tym samym czasie zawiązali własną organizację. Ci ostatni finansowali kursy hebrajskiego pod egidą Tarbutu[51] i kierownictwem naszego szanownego nauczyciela Pana Abrahama Weinberga, który mieszka dziś wraz z nami w Izraelu. ¦rodki, jakimi posługiwał się obóz fanatyków, były zróżnicowane. W Wielkiej Synagodze organizowano na przykład zgromadzenia, podczas których błogosławionej pamięci rabbi Szmuel wygłaszał odczyty na temat zagrożeń związanych z edukacją najmłodszego pokolenia. Mówił, że na nas, czyli dzieci z ortodoksyjnych domów, czyhają niebezpieczeństwa wynikające z funkcjonowania „szkoły hebrajskiej” i porównywał nas do młodych drzewek, które łatwo wykrzywić, a nawet złamać, przez to, że są małe. Jego przepełniony bólem głos łatwo docierał do serc słuchaczy, gdyż w synagodze, głównie na babińcu[52], rozlegały się westchnienia. W betmidraszach próbowano uniemożliwić ojcom dzieci, które uczęszczały na tarbutowe kursy przewodniczenie modłom podczas jorcajtów[53] i nie wywoływać ich do czytania Tory. Tego typu działania szły w parze z kłótniami i wzajemnymi oskarżeniami w kwestii duchowości i spraw zawodowych. Lecz najsurowszą sankcją – której doświadczył zresztą piszący te słowa – było wykluczenie z Talmud Tory. A jednak zdarzało się, że potężni zarządcy Talmud Tory szli na ustępstwa. Jeden z nich zagroził, że ujawni czyny Szulka Morgenlendera (którego na „plac boju” wciągnął mój brat Szymon – kierujący wówczas organizacją „młodzieżową”) z okresu, kiedy służył w armii austriackiej. Reb Jisrael Chaim Schiff poczuł się obezwładniony ostrzeżeniami i gro¼bami ze strony swojej żony, która zapowiedziała, że nie pozwoli mu przekroczyć progu domu, dopóki nie przestanie odgrywać „B-o policjanta”. Moja błogosławionej pamięci matka przeciągnęła Malkę Schiff na naszą stronę, pomimo iż sama nie była zachwycona „szkołą hebrajską”. Niemniej jednak w osłupienie wprawiał ją fakt wydalenia jej syna ze szkoły religijnej: „Jak to w ogóle możliwe! Taka rzecz nie może mieć miejsca!”. W rezultacie więc pozwolono mi wrócić do Talmud Tory. Końcem semestru wraz z przyjaciółmi postanowiłem kontynuować naukę w przestronnym chederze, na którego ścianach wymalowano wizerunki zwierząt, roślin, owoców, robotników i różnych narzędzi. Chcieliśmy studiować ilustrowaną księgę („Sfatejnu”[54], wolumin I). Naszym nowym nauczycielem był uśmiechnięty reb Jampi – człowiek pełen entuzjazmu. Wciąż odżywa w mojej pamięci jego niecodzienny sposób mówienia. Zaskarbił sobie naszą sympatię już od pierwszego dnia pobytu w mieście i nigdy nie słyszeliśmy, aby zwracał się do kogokolwiek w innym języku niż hebrajski. Mój szacunek dla niego wzrósł jeszcze bardziej, kiedy wiele lat pó¼niej usłyszałem, jak żywy jest jego jidysz. Dopiero wówczas pojąłem, jak udanie pan Weinberg spopularyzował język hebrajski wśród mieszkańców naszego miasta. W związku z tym coraz bardziej oddalaliśmy się od Talmud Tory, aż w końcu porzuciliśmy edukację religijną. Tym niemniej wciąż myślimy o naszych błogosławionej pamięci nauczycielach. Oby ich dusze zostały włączone w krąg życia wiecznego!

C. W szkole powszechnej i gimnazjum 

Nasi rodzice byli bez reszty wierni religii żydowskiej, a jednak większość z nich uczyła dzieci równolegle i Tory, i nauk świeckich (lub jak wówczas mówiono: „dla B-a i dla ludzi”). Każdy nasz dzień dzielił się zatem na dwie części: jedną spędzaliśmy w chederze, a drugą w szkole. Nie dotyczyło to dzieci rabbiego, sędziego rabinackiego oraz nielicznej grupy „dzieci świętych ludzi”. Nie były to jednak równe części, gdyż nauce w chederze poświęcaliśmy wczesne poranki, całe popołudnia, zimowe wieczory i rzecz jasna całe niedziele i inne święta, które obchodzili goje.

Bardzo dobrze pamiętam pierwsze dni września 1916 roku, kiedy zostałem uczniem pierwszej klasy szkoły powszechnej kierowanej przez Edwarda Pietraszewskiego. Naszą wychowawczynią była młoda kobieta o nazwisku Brobolkowa, która nie rozstawała się ze swoją magiczną linijką. Jej ulubiona „kara”, czyli bicie linijką po wewnętrznej stronie dłoni, odnosiła zamierzony skutek szczególnie zimą, gdy mieliśmy dłonie skostniałe z zimna. Nie było ławek, gdyż trwała wojna, a miasto zostało splądrowane i częściowo zniszczone, więc musieliśmy siedzieć na podłodze w nieogrzewanej klasie. W temperaturze bliskiej zeru musieliśmy się uczyć czytać, pisać i liczyć po polsku. Ale nie zimno było najgorsze – chroniliśmy się przed nim, siadając ciasno jeden obok drugiego – tylko głód, który strasznie dawał się nam we znaki. Nasze śmiesznie skromne racje żywnościowe kończyły się już na pierwszej przerwie, więc na właściwy posiłek musieliśmy czekać, aż do zakończenia lekcji. Z upływem czasu warunki nauki stopniowo się poprawiały. Nawet sytuacja żywieniowa w naszych domach uległa znaczącej poprawie. Jednakże my, dzieci żydowskie, nie wiedziałyśmy, co to życiowe wygody. W okresie nauki w szkole powszechnej nie dane nam było zaznać normalnego wesołego życia, jakie prowadziły inne dzieci. A to z bardzo różnych przyczyn. Jedną z nich był język polski, a ściślej – poprawna polska wymowa. Większość z nas miała z tym kłopoty, co skutkowało karami i nieustannym uczuciem zażenowania przez kilka lat. Nasi koledzy-goje śmiali się z nas, gdy czytaliśmy lub opowiadaliśmy, co nas upokarzało. Za każdym razem, gdy myliło się nam „sz” z „z”, „rz” z „sz”, kiedy czytaliśmy „zymno” zamiast „zimno”, „zemia” zamiast „ziemia” lub „szneg” zamiast „śnieg” – goje trzęśli się ze śmiechu, a my płakaliśmy gorzkimi łzami. Nasze twarze poszarzały z udręki i marzyliśmy tylko o tym, żeby ziemia się pod nami rozstąpiła. To było pierwsze utrapienie, jakiego doświadczyły nasze gorące dusze w kraju wygnania. Po pewnym czasie, w okresie odzyskania przez Polskę niepodłegłości (lub – jak mawiał nasz niezapomniany przyjaciel Aharon Sapir: „odkąd Polska wybuchła”), kiedy hallerczycy[55] rozpoczęli swoje chuligańskie akcje obcinania Żydom pejsów i bród oraz wyrzucania ich z jadących pociągów, zdaliśmy sobie sprawę, że to, co się dzieje z naszymi rodzicami powinno być dla nas, dzieci, znakiem ostrzegawczym. Polskim kolegom wkrótce przestało wystarczać poniżanie słowne i zaczęli się zwracać w stronę przemocy fizycznej. Zaczęło się od „niewinnego” ciągnięcia za pejsy, obcinania cicit (rytualnych frędzli) i wpychania wieprzowiny do ust, na coraz ostrzejszych atakach osobistych i pobiciach kończąc. Doszło do tego, że podczas przerw na dziedzińcu szkolnym nie mógł przebywać żaden żydowski uczeń. Z dzwonkiem na przerwę opuszczaliśmy klasę jako pierwsi. Nasi „wychowawcy” – znani ze swojej antypatii w stosunku do Żydów – sadzali nas w ostatnich ławkach, blisko drzwi. Ratowaliśmy się, uciekając poza obszar dziedzińca. Tam, zamiast się bawić, omawialiśmy nasze położenie i próbowaliśmy wymyśleć sposoby, aby pokrzyżować plany naszych opresorów. W pamięci utkwiła mi jedna taka „decyzja”. Postanowiliśmy wybrać delegację, która uda się do „Pana Dyrektora” z prośbą o zwolnienie nas, Żydów, z lekcji historii Polski. Bo i cóż nas mogło łączyć z Mieszkiem lub Bolesławem Chrobrym? Chcieliśmy wiedzieć, kim był Król Dawid i Król Salomon – a nie uczyć się o Stefanie Batorym! Na pytanie dyrektora: „Dobrze, a co wspólnego mają lekcje historii z chuliganami?”, mieliśmy odpowiedzieć pytaniem: „A co ma wspólnego bicie z niepodległością Polski?”. W podświadomy sposób odrzucaliśmy chyba wszystko, co polskie. Nigdy jednak nie wyznaczyliśmy tej delegacji. Zbawienie przyszło do nas z innej strony. Na nasze szczęście, owego roku w starszych klasach pojawiło się kilku odważnych chłopaków, którzy wiedzieli, jak odpłacić pięknym za nadobne. Wśród nich byli między inymi Mosze Goldblatt, Melech Schuss i „Czarny Józef”. To oni, przy udziale naszych starszych braci, zorganizowali w szkole „niezależną ligę samoobrony”. Odtąd popołudniami, po lekcjach, w pobliżu „nieczystego miejsca” toczyły się nasze bitwy ze „szkocim”[56]. Nasi „ukochani” nauczyciele, czyli m.in. Robert Berger, Kazimierz Klamut, Michał Skiba, Zofia Leśniakowa i Józef Wyrobek nigdy mieli pojęcia i „nie widzieli”, co dzieje się pod ich nosem. Początkowo walczyliśmy na pięści, pasy ze sprzączkami i kamienie. Kiedy jednak „szkocim” zagrozili nam „zbiorową śmiercią”, a było to dnia, kiedy rozdawano cenzurki, to nasi silni koledzy uzbroili się w rękawice bokserskie i wymierzyli karę prowodyrom. Od tamtego czasu wystarczyło postraszyć „szekeca”, że zawołamy „Melecha” lub „Goldblatta”, a zaraz odstępował.

Takie były nasze pierwsze lata w gojowskiej szkole. Wycierpieliśmy tam swoje, zwłaszcza w okresach nasilenia nastrojów antyżydowskich w kraju, na przykład podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. Odczuwaliśmy tego skutki na własnej skórze. Lecz kiedy fala nienawiści opadała, to i my mogliśmy odetchnąć i zapomnieć o niedawnych utrapieniach. Graliśmy w ulubione gry, np. w guziki, erec itp. Bawiliśmy się i miło spędzaliśmy czas, nie zawsze zważając na dobre imię naszych przyjaciół. W pamięci utkwił mi szczególnie pewien wygłup, który miał poważne konsekwencje i nosił znamiona zbezczeszczenia imienia B-o[57]. Jego ofiarą był Mosze Sztimler, syn reb Towii „Szocheta” (tzn. rytualnego rze¼nika). Mosze „Szochet” był cichym, pobożnym chłopcem o gołębim sercu, który nie skrzywdziłby nawet muchy. Nikt nie miał wątpliwości, że znalazł się w gojowskiej szkole – z jej krzyżami i bałwanami wyobrażającymi „ich Mesjasza” na ścianach – jedynie pod przymusem wynikającym z rządowego rozporządzenia. Nosił jarmułkę nawet w klasie, w odróżnieniu od większości z nas. „Szkocim” ciągnęli go za długie, skręcone pejsy po kilkanaście razy dziennie, strącali mu jarmułkę, a on w ogóle nie reagował. Co prawda, Szlomo Fiszler również nosił jarmułkę w klasie, lecz na zaczepki reagował wyrzucając z siebie potoki inwektyw: „Ty, psiakrew! Ażeby cię jasna cholera wzięła!”. Lekcje zaczynały się od wspólnego śpiewania pieśni i Klamut uroczystym tonem wywołał akurat Mosze Sztimlera i spytał, czy Mosze już obrał sobie jarmułkę z pierza, jak mu polecono na poprzedniej lekcji. Mosze „Szochet” wstał zakłopotany, bo nie od razu pojął sens zadanego po polsku pytania. W tej samej chwili ktoś z naszej kawalarskiej paczki przyszedł mu „z pomocą”, szepcząc na ucho, że nauczyciel prosi o zaśpiewanie Deror Jikra[58]. Mosze, rzecz jasna, chciał wypełnić „polecenie nauczyciela” i zaraz zaintonował pieśń, a my ryknęliśmy śmiechem. W kilka lat pó¼niej biedny Mosze zmarł na tyfus i nasz śmiech zmienił się w gorzki płacz spowodowany głęboką rozpaczą i wielkim wstydem. Jako że śmierć sprawiedliwego oznacza odkupienie grzechów, mieliśmy nadzieję, że Mosze przebaczy nam ów niesmaczny żart, bo zaiste nie wiedzieliśmy, co czynimy.

Do naszych ulubionych „rozrywek”, stanowiących chwilowe wybawienie od na ogół opresyjnej atmosfery gojowskiej szkoły, należało obserwowanie reakcji Szlomo Fiszlera, Abrahama Siedliskera (syna reb Lejba) i innych, gdy przychodziła pora na zmówienie pacierza. Ci „serdeczni” ludzie przyłączali się wówczas do modlitwy gojów z własnymi rymowankami, np. o „Josele Pandrim i cioci Miriam”[59]. Była to dla nich okazja odegrania się za to, w jaki sposób kalano ich dusze. Przysłuchiwaliśmy się temu, z najwyższym trudem powstrzymując się od głośnego śmiechu, bo owe chwile „bezczeszczenia   świętości” niosły ze sobą spore ryzyko dla nas wszystkich. Ale znów się nam sprawdziło, że „ B-g ma głupców w swej opiece”.

Takie oto mieliśmy rozrywki w szkole powszechnej. A jak było w gimnazjum? Kilku z nas przeszło dalej do gimnazjum po ukończeniu czwartej klasy szkoły powszechnej. Kiedy moja błogosławionej pamięci siostra Escia wpadła na pomysł, żebym kontynuował naukę w gimnazjum, to reakcja rodziców była taka, jakby zasugerowała, abym zmienił wyznanie. I nie ma się co dziwić. Moja błogosławionej pamięci matka, córka pobożnych chasydów, dumna z imienia, które nadał jej sam cadyka z Sącza[60] oraz z faktu, iż jej ojciec (mój błogosławionej pamięci dziad reb Mosze Aszer Padwar) prowadził poranne modły w Rosz Haszana i Jom Kipur na dziedzińcu modlitewni Diwrej Chajim, nie potrafiła sobie wyobrazić, że jej kochany syn mógłby chodzić do gimnazjum w święto szabatu. A jednak z upływem czasu i pod wpływem innych chłopców, którzy poszli w moje ślady, jak również za wstawiennictwem różnych osób (w tym zwłaszcza mojego brata Szymona przebywającego w Ameryce i wspierającego finansowo moich rodziców, bo jak to mówią: kto ma forsę, ten ma rację...) i wtedy, gdy złożyłem leżącemu na łożu boleści dziadkowi uroczystą przysięgę, że nigdy – uchowaj B-e – przenigdy nie złamię prawa szabatu, udało się ostatecznie uciszyć protesty mojej mamy. A i to dopiero po dwóch latach. Jej milczenie było formą aprobaty. Tak oto, ciesząc się „czasem dobrym i pomyślnym”, zdałem do trzeciej klasy gimnazjum. W tym miejscu powinienem wspomnieć o dobroci, jakiej doświadczyłem ze strony Mańki Tewel z siódmej klasy. Była inteligentną młodą kobietą. Wszyscy uczniowie, którym udzielała korepetycji, bez trudu zdawali egzaminy wstępne. Zastrzeżenie było jednak takie, że tym samym zgadzali się na wzięcie prywatnych lekcji w zakresie nauk przyrodniczych u profesora Stanisława Zaworskiego. A ten już wiedział, jak zarobić na swojej profesji. Choć z drugiej strony trzeba przyznać, że był bardzo dobrym nauczycielem. Prowadził lekcje bardzo interesująco i zajmująco. I właśnie przez ową fascynację wpadłem pewnego razu – w czasie, kiedy nie byłem jeszcze nawet oficjalnie uczniem gimnazjum – w pułapkę. Tego wydarzenia nie zapomnę do końca życia. A było to tak. Profesor Zaworski postanowił, że pójdę z drugą klasą na wycieczkę, która miała się odbyć akurat pewnego szabatowego popołudnia. Miał z pewnością dobre intencje, ale czy jako goj zdawał sobie sprawę, w jakie tarapaty to zaproszenie mnie wpakowało? Wahałem się i powiedziałem, że nie pójdę, bo wycieczka wypada w szabat, kiedy nie wolno mi d¼wigać ani pióra, ani szpadla, tzn. nie mogę pisać ani pracować. Ale to było na nic. Tłumaczył, że nie wymaga, abym pisał czy pracował, tylko słuchał i uczył się. Nie mając wyboru, zjawiłem się o wyznaczonej godzinie na dziedzińcu gimnazjum w szabatowym stroju, lecz w podłym nastroju (rodzice, oczywiście, o niczym nie wiedzieli). Rozpoznałem kilku uczniów ze szkoły powszechnej, ale ci zachowywali się wobec mnie dziwnie, pewnie zastanawiając się, „co robi żałobnik na weselu”. Dopiero kiedy jeden z naszych żydowskich braci obwieścił, że jestem uczniem Zaworskiego, mój prestiż wzrósł w ich oczach. Zaczęli ze mną rozmawiać, gdyż wszyscy, jak jeden mąż, śmiertelnie się go bali. Gdybym nie był Żydem, to z pewnością wypchnęliby mnie do pierwszego rzędu, co dzięki B-u się nie stało. Jednakże, jak to mówią Polacy, „co ma wisieć, nie utonie”. Gdy maszerowaliśmy główną ulicą z pieśnią na ustach, próbowałem nie rzucać się w oczy, chowałem się za kolegów, lecz i tak wypatrzył mnie Pichas Wolf („Czop”), który akurat szedł zmówić „Perek”[61] w tym samym czasie. Zaczął krzyczeć: „O, patrzcie go! Znalazł się Jideł Hinkeles[62], co to wychodzi w szabat na wycieczkę ze szkocim!”. I na koniec przeklął mnie: „Strzeż się i zważ, kim się stałeś! Szekec jeden!”. Co tu dużo mówić, w oczach mi pociemniało i miałem poczucie, jakby dusza ze mnie uszła. Jak można się domyślać, sprawa została bardzo szybko rozgłoszona i w betmidraszu chasydów, i w sztiblu. W domu czekało mnie „gorące powitanie”. Mama krzyczała na mnie: „Nie potrzebuję tu ucznia! Całe miasto we¼mie mnie teraz na języki!”, nie omieszkawszy użyć innych mocnych słów. Nie dziwota zatem, że nie zostawiła dla mnie obiadu w pierwszy dzień szabatu, który spędziłem w gimnazjum. A był to zaiste szabat niezwykły! Bo Szabat Chazon, a więc dzień Tisza be-Aw, czyli najodpowiedniejszy w moim położeniu szabat[63]. Wtedy też po raz pierwszy zmówiłem modlitwy szabatowe wcześnie rano i samodzielnie. Ukryłem książki pod kapotą, wymknąłem się cichcem z domu niczym złodziej i okrężna drogą, przez „rajtszal”[64], żeby mnie nikt nie widział, poszedłem do gimnazjum. Jednak, ku mojej irytacji, wszędzie natykałem się na znajomych, jak gdyby wszyscy mieszkańcy miasta postanowili wyjść z domu akurat właśnie w tym momencie. Mężczy¼ni szli do mykwy[65] lub z niej wracali. Kobiety szły przynieść kawę z piekarni[66] lub właśnie wracały z pełnymi butelkami. „Na złodzieju czapka gore”. Zdawało mi się, że wszyscy wiedzą, dokąd idę i wiedzą, że po kapotą mam schowane gojowskie książki. Słowem, w owe pierwsze szabaty zaznałem „przedsmaku gehenny”[67] , za to, że chciałem się uczyć w gojowskim gimnazjum, a i moje pó¼niejsze lata gimnazjalne nie były usłane różami. Różnica polegała na tym, że powodem moich cierpień w pierwszych tygodniach nauki był „głos Jakuba”, czyli napomnienia bogobojnych Żydów, podczas gdy przez pozostałych sześć lat w gimnazjum miałem problemy z Ezawem, czyli gojami, którzy zatruwali życie nie tylko mnie, lecz również wielu kolegom Żydom, którzy uczyli się w tej szkole.

Kiedy zaczynałem naukę w gimnazjum, a było to we wrześniu 1922 roku, uczyło się tam około osiemdziesięciu Żydów, mniej więcej po tyle samo chłopców i dziewczyn. W sumie stanowiliśmy 12% wszystkich uczniów szkoły. Jednak liczba ta z każdym rokiem spadała. W ostatnim roku nauki, tj. 1929, zostało nas coś koło trzydziestki, w tym siedem dziewczyn, co stanowiło 7% wszystkich uczniów gimnazjum. Oznacza to, że tylko w ciągu tych sześciu lat ilość uczących się w gimnazjum Żydów spadła o 50%. Oczywiście nie miało to związku z niechęcią dębickich Żydów do zdobywania wykształcenia średniego, tylko z nienawiścią do Żydów otwarcie demonstrowaną przez kilku nauczycieli gimnazjalnych. Dla wielu z nas nauka w tej szkole zamieniła się w prawdziwy koszmar. Dla przykładu przytoczę tylko dwa lub trzy fakty. Co roku kilkoro z nas, zwłaszcza spośród rodzin zasymilowanych, zdobywało celujące oceny w klasie, w tym Oestern, Schneider, Nichtheizer, Dora Mahler, Srulek Tewel, Mania and Muniek Grünspan, Naftali Tennenbaum i inni. Stanowiliśmy 12% wśród wszystkich prymusów w szkole! Jednak w roku szkolnym 1924/1925 mieliśmy tylko jednego prymusa, tj. Oesterna, co dało 0,5% ogólnej liczby prymusów! Ale kilkoro z nas pozostało w klasie i przynajmniej osiemnaścioro podeszło do matury. Powie ktoś: to przypadek. W istocie było zupełnie inaczej. Ogólnopaństwowe reformy Władysława Grabskiego oraz hasła na rzecz rozwoju spółdzielczości lokalnej stanowiły treść owych dni nienawiści wymierzonych przeciwko nam i naszym rodzicom, i bez przerwy przewijały się w jadowitych wykładach naszych nauczycieli – Ludwika Kity i Michała Staronia. Końcem roku szkolnego mieli oni wykłady na temat spółdzielczości i próbowali wbić uczniom do głowy, że to właśnie dzięki niej naród może wydobyć się z nędzy oraz uwolnić się od pośredników-pasożytów, i że to ona może wzmocnić gospodarkę kraju. Naszym mottem miało być zdanie: „Swój do swego po swoje.” Nasi nauczyciele mieli następującą metodę: rano normalnie wykładali, a popołudniu, podczas konferencji klasyfikacyjnych, spełniali to, co zapowiadali. Okazało się, że nagle straciliśmy inteligencję i nawet prymusi wychodzili na słabych uczniów. Owego roku obniżono nam oceny tak drastycznie, że nawet najlepsi uczniowie, jak choćby Mania Grünspan czy Rywcia Perel, byli zmuszeni odejść ze szkoły na progu ósmej klasy i dokończyć naukę w Tarnowie lub Krakowie.

Właśnie owego roku ruszyła fala jawnego antysemityzmu, choć i wcześniej, i potem nasi nauczyciele nigdy nas nie rozpieszczali. Już pierwszego roku życie zatruł nam Franciszek Rusinek, natrząsając się z naszego polskiego. Drugiego roku zastąpił go w tym Jan Piotrowski. Bóg jeden wie, jak udało się nam wyrwać z jego szponów. Potem znowuż dręczył nas Kita i robił to tak, że niech B-g się nad nim zlituje. W szabat byliśmy wywoływani do tablicy celowo jako pierwsi, a nie według przyjętego porządku. W klasie było tylko dwóch uczniów, którzy nie pisali w szabat, to znaczy ja i Szaul Taffet. Za każdym razem musieliśmy Kicie tłumaczyć, dlaczego nie będziemy w ten dzień pisać, a wówczas on zaczynał długi i gorzki wywód. Pouczał nas, przechadzając się po klasie i głośno stukając lśniącymi oficerkami, i zadzierał głowę do góry, jak gdyby się modlił. Czego on nam nie wynajdował! Mieliśmy same najgorsze cechy... Jak to mawiała moja mama: „nieszczęścia chodzą parami”. „Mieszkacie na polskiej ziemi, jecie polski chleb, lecz nie przyjmujecie polskich zwyczajów. Czy macie zatem prawo żądać szczególnych przywilejów?! Oto masz nowo uprzywilejowanych obywateli, o Polsko! Młodych potomków Mojżesza!”. I tak dalej, i tak dalej. Wylewał z siebie potoki słów, a ty stałeś, słuchałeś tego wszystkiego i czułeś, jakby cię żywcem kroili. Za to „szkocim” mieli wielkie święto. I tak działo się w każdy szabat, niezliczoną ilość razy. Jakby tej całej udręki było nam mało, ku naszej zgrozie imię B-a zostało zbezczeszczone jeszcze bardziej, gdy nauczyciel wywołał trzeciego Żyda. Ten wstał, napisał, co miał napisać i dostał pozytywną ocenę.

Za młodu doświadczyliśmy wiele bólu, goryczy, wstydu i ograniczeń, które kładły się cieniem na naszych duszach i odbierały nam wszelką radość. Poczucie koszmaru wynikało głównie z ograniczoności środowiska społecznego, z którą stykaliśmy się w latach gimnazjalnych. W latach 1920. nasz młodzieńczy entuzjazm dla działalności pronarodowej i wszystkiego, co za nią idzie, został uwięziony w „społecznym bunkrze”. Mówiąc „my” mam na myśli ludzi zaangażowanych w działalność syjonistyczną. Władze, a szczególnie dyrekcja i grono nauczycielskie gimnazjum, utożsamiały działalność syjonistyczną z bolszewizmem. Mieliśmy całkowity zakaz przyłączania się do grup syjonistycznych pod gro¼bą wydalenia ze szkoły, która była wówczas jedyną szkołą średnią w mieście. Nie przyjmowaliśmy tego do wiadomości, gdyż rozumieliśmy, że utożsamianie syjonizmu z komunizmem jest kłamstwem. Działaliśmy więc potajemnie w różnych organizacjach syjonistycznych i wspieraliśmy je ze wszystkich sił. Nie było to proste. W tak małym mieście co rusz natykaliśmy się na profesorów lub kolegów z klasy. Naszym „domem życia” była szkoła hebrajska będąca siedzibą wszystkich dębickich organizacji syjonistycznych – Hanoar Hacijoni[68], Haszomer Hadati[69], Gordonia[70] i innych, mieszcząca się tuż obok bursy, w okolicy, gdzie mieszkał dyrektor gimnazjum ks. Błażej Kotfis, jak również wielu uczniów-gojów, którzy znali każdego z nas osobiście. Często wychodziło się stamtąd z grupą dziewcząt i chłopców, którzy nie byli uczniami gimnazjum, i żywo rozprawiało na temat syjonizmu i socjalizmu, Herzla[71] i Gordona[72], Borochowa[73] i Marksa, Keren Kajemet[74] itp., oczywiście robiąc przy tym dużo hałasu, jak to jest w zwyczaju Żydów, a tu nagle ktoś krzyczał ostrzegawczo: „Staroń!” albo „Rusinek!”. Wtedy szybko oddzielaliśmy się od grupy, urwawszy rozmowę wpół słowa, i czmychaliśmy z nisko opuszczoną głową, byle dalej od „diabelskiego wizytatora”. Do dziś nie jestem pewien, czy owe „anioły zniszczenia”, podejrzanie często spotykające nas na mieście, naprawdę nie wiedziały nic o naszej działalności. A może wiedziały, lecz uznały, że nie chcą sobie brudzić rąk „tymi młodymi Żydami”. Podejrzewam, że to drugie, bo faktycznie nie tknęli nas nawet palcem, choć były takie chwile, iż ranili nas w inny sposób. Opowiem o dwóch takich przypadkach, które miały związek ze mną i dwoma kolegami. Pierwszy incydent jest związany ze mną i z moim przyjacielem błogosławionej pamięci Aharonem Sapirem – wspaniałym chłopakiem, którego często tęsknie wspominam. Kochałem go za dobre serce, łagodność i poczucie humoru. Pewnego razu krążylismy po mieście, prowadząc kwestę na rzecz Keren Kajemet. Oboje mieliśmy na sobie mundurki szkolne i rogatywki na głowach, więc o pomyleniu nas z kim innym nie mogło być mowy. Zawitaliśmy u pani Reich na ulicy Kolejowej. Zapukaliśmy dwa lub trzy razy. Nikt nie wyszedł. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc weszliśmy do sieni, a potem do obszernej kuchni, gdzie nikogo nie było. Usłyszeliśmy szepty dochodzące z salonu. Aharon zaczął jak zwykle wypróbowywać swoje umiejętności imitatorskie i zawołał nieswoim głosem w jidysz: „Już jesteśmy!”. Chcąc ukrócić te jego psoty, by nie ryknąć śmiechem, zapukałem głośno do salonowych drzwi. Pani Reich spytała po polsku: „Kto tam?”. Aharon odpowiedział swoim normalnym głosem: „Jesteśmy z Żydowskiego Funduszu Narodowego!”. W tej samej chwili pani domu otwarła na oścież drzwi do salonu, aby złożyć datek, a naszym oczom ukazał się mężczyzna siedzący na sofie. Był to nie kto inny jak nasz kochany Piotrowski. Co tu kryć, zamurowało nas. Na szczęście drzwi zaczęły się z wolna zamykać. Pomału odzyskiwaliśmy panowanie nad sobą, lecz robiliśmy gesty i miny, jak gdyby – B-e uchowaj – zapaliło się nam ubranie. Przenikliwa pani Reich od razu domyśliła się, w czym rzecz. Celowo podwyższonym tonem zwróciła się do wyimaginowanej trzeciej osoby mającej się znajdować w kuchni w te słowa: „Niech pan mnie zapisze! Ofiaruję dwa złote!”. Po krótkiej przerwie, dając do zrozumienia, że zauważyła nas dopiero teraz, zwróciła się do nas ciepłym głosem, jak gdyby witała dobrze znanych, mile widzianych i często odwiedzających ją gości: „A wy, młodzi ludzie, pewnie do mojego syna? Nie ma go w domu. Możecie na niego poczekać.” Aharon z największym trudem wymamrotał: „Nie, dziękujemy. Przyjdziemy wieczorem.”. Wylecieliśmy stamtąd jak z procy. Owego miesiąca nie udało się nam zebrać datków ani od pani Reich, ani od żadnych innych darczyńców mieszkających na ulicy Kolejowej, gdyż uciekliśmy stamtąd w popłochu. Zastanawialiśmy się tylko nad jednym: czy Piotrowski nas widział, czy nie. Chwała B-u, nie było żadnych konsekwencji owego „miłego” spotkania, a to dzięki Pani Reich.

Drugi incydent miał miejsce dosłownie u progu niepodległości. W okresie matur pisemnych, profesor Alojzy Buszko, sekretarz gimnazjum, podszedł do mnie i szepnął mi na ucho, że muszę się zgłosić u dyrektora gimnazjum o 15:00. Mój serdeczny przyjaciel, błogosławionej pamięci Szmuel Sommer, otrzymał taką samą informację. (Nawiasem mówiąc, moje kontakty ze Szmuelem wykraczały poza normalne relacje łączące pobratymców. Nasza przyja¼ń zacieśniła się jeszcze bardziej, gdy wyjechaliśmy z miasta. Studiowaliśmy razem u błogosławionej pamięci reb Jeruchama Kriegera, a pó¼niej w Szkole Męskiej Hildesheimera w Berlinie. Szmuel ukończył medycynę i był w Dębicy wziętym dentystą. Jego sukces zawodowy wynikał z fundamentalnej cechy jego osobowości: wkładał całe serce we wszystko, co robił, całkowicie się temu poświęcał. Wszyscy pamiętamy jego entuzjazm w pracy na rzecz realizacji myśli przewodniej syjonizmu. Wielka szkoda, że nie doczekał i nie zobaczył, jak jego marzenie się ziściło...) Oczywiście, próbowaliśmy odgadnąć powód tego osobliwego zaproszenia, lecz bez skutku. Kiedy wybiła trzecia, a Szmuela wpuszczono do gabinetu dyrektora, zacząłem coś podejrzewać. Po jakimś czasie drzwi się otworzyły, Szmuel wyszedł, a sekretarz dał mi znak, że teraz moja kolej. Zrobił to w taki sposób, że nie mogłem nawet wymienić spojrzeń z przyjacielem. Po wejściu ze zdumieniem stwierdziłem, że oprócz dyrektora w gabinecie znajduje się nasz wychowawca, profesor Jan Piotrowski, pełniący rolę protokolanta, oraz profesor Michał Staroń, który zadawał pytania. Ukłoniwszy się, jak było w zwyczaju, przyjąłem postawę na baczność – cały blady jak ściana. Staroń poprosił, abym opowiedział o mojej działalności w „organizacji komunistycznej”.   Odetchnąłem z ulgą, gdyż łatwiej było odpowiedzieć na oskarżenie o komunizm niż o syjonizm. Pomyślałem sobie, że owo oskarżenie było jedynie czymś w rodzaju oszczerstwa i będzie łatwo je odrzucić. Otwarłem oczy szeroko ze zdumienia i zdecydowanie zaprzeczyłem, jakobym miał jakikolwiek związek z tą sprawą. W celu wzmocnienia mojej wiarygodności próbowałem powołać się na samego „księdza-pryncypała”, który nieraz widział, jak rano wracam z synagogi z tefilin[75] od pachą. Spytałem więc: „Cóż robiłby komunista w bożnicy?” Ksiądz Błażej Kotfis odparł: „Bycku, psiakrew!” To było jego ulubione powiedzenie. „Widziałem wiele razy, jak stałeś przed szkołą hebrajską z Sommerem i innymi młodymi Żydami!”. Miałem na to już gotową odpowied¼: „Przychodzimy tam odwiedzać naszego wspólnego znajomego Jisraela Tewela.” Czułem, że to nie brzmi dla niego przekonująco. Podczas przesłuchania Staroń próbował mnie zwieść, iż Szmuel przyznał się do wszystkiego. Wiedziałem, że to kłamstwo i obstawałem przy pierwotnym twierdzeniu, że nie mam zielonego pojęcia o tej całej sprawie. Wówczas wyszło szydło z worka: Piotrowski pokazał mi zapisany z obu stron arkusz papieru folio. Na pierwszej stronie widniała wielka pieczęć krakowskiego kuratorium oświaty. Poproszono mnie o odczytanie listu. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że znam ten charakter pisma. Było to oszczercze doniesienie wystosowane do kuratorium oświaty z informacją, iż pomimo licznych nagan ze strony dyrekcji miejscowego gimnazjum, dwaj wyżej wymienieni uczniowie nie zaprzestali prowadzenia działalności komunistycznej i antyrządowej. Paradoksalnie, dokument ów ułatwił mi obronę. Wyjaśniłem, że – zgodnie z moja oceną (a byłem tego pewien) – jest to oszczerstwo rzucone przez pewnego ucznia, który nam zazdrości i z tego powodu oskarża nas o wymienione czyny, abyśmy nie zdali egzaminów maturalnych. Dodałem: „Jest to również potwarz wymierzona w dyrekcję gimnazjum, zarzucająca jej zaniedbanie obowiązków. W celu oczyszczenia się z zarzutów i udowodnienia na szczeblu kuratorium, iż są one bezpodstawne, dyrekcja gimnazjum powinna zatem przekazać tę sprawę policyjnym organom ścigania.” Zależało mi głównie na tym, aby zagrać na zwłokę, żebyśmy mogli zdać egzaminy i wydostać się spod władzy dyrekcji gimnazjum. Byłem pewien, że z łatwością udowodnimy przed policją, iż jesteśmy po prostu młodymi syjonistami, choć nie mogliśmy użyć takiego wytłumaczenia przed przesłuchującymi nas nauczycielami. Bo dla nich nie było różnicy pomiędzy organizacją komunistyczną i grupami młodych syjonistów. Nie wiem, czy nauczyciele uznali nasze wyjaśnienia za przekonujące. Szmuel tłumaczył mi pó¼niej, że i on wszystkiemu zaprzeczył. Tego samego wieczora, dzięki wstawiennictwu błogosławionej pamięci dr Sandhausa oraz reb Jochanana Sommera, zostaliśmy oczyszczeni z zarzutów w oczach naszych szkolnych śledczych. Dalsze śledztwo podjęła policja. Tymczasem wraz z trzynastoma kolegami i koleżankami zdaliśmy maturę. Odetchnęliśmy z ulgą i zrobiliśmy specjalną imprezę, ciesząc się, że możemy spokojnie odejść z naszej „ukochanej” budy, która mieściła się w dużym, imponującym budynku pełnym przestronnych, jasnych pomieszczeń. Duszne wydawały się tylko nam – żydowskim uczniom-syjonistom.

Przetłumaczył z języka angielskiego, opracował i opatrzył przypisami:

Ireneusz Socha © 2004


Powyższe tłumaczenie zostało dokonane z przekładu hebrajskiego oryginału na język angielski
(Recognition of Awakenings: Yehuda Grünspan, Awakenings in an Alien Land, tłum. i oprac.
Jerrold Landau, Page126). [Sefer Dembic, ss. 126-137, red. Daniel Leibel, Tel Awiw, 1964].



  1. Tzn. nie nosił jarmułki lub kapelusza – jak ortodoksyjni Żydzi. (Jerrold Landau) Return
  2. Modlitwa dziękczynna zmawiana tuż po przebudzeniu: Dziękuję Ci, królu żywy i wieczny, że w miłości swojej zwróciłeś mi duszę moją. Wielka jest wiara w Ciebie. (Ireneusz Socha) Return
  3. Modlitwa codzienna: Słuchaj Izraelu, Pan jest Bogiem naszym, Pan jest jeden. (IS) Return
  4. Hebrajski alfabet – od nazw dwóch pierwszych liter. (IS) Return
  5. Litery hebrajskiego alfabetu wraz ze znakami samogłoskowymi. (JL) Return
  6. „Szlep” znaczy w jidysz „ciągnąć”, „szarpać”. W odniesieniu do osoby oznacza kogoś, kto wlecze za sobą, poniewiera (JL). Return
  7. W jidysz pejoratywne określenie kościoła. (JL) Return
  8. Odniesienie do wersu: „Dla Pana czas już jest działać: pogwałcili Twoje Prawo.” (Ks. Psalmów 119:126). W Talmudzie znajduje się interpretacja, która nakazuje zmienić szyk wyrazów w tym zdaniu, aby znaczyło: „Jeśli nadchodzi czas, aby zrobić coś dla B-a, powinniście pogwałcić Prawo”, tj. w nagłym przypadku skrajnego zagrożenia życia członków gminy uprawnione jest czasowe zawieszenie niektórych przepisów Tory. Halacha (prawo żydowskie) mówi, że wykładnię tę należy stosować z największa roztropnością, gdyż najeżona jest oczywistymi pułapkami. (JL) Return
  9. „Oj! Wej!” (jid. „o, biada”). Znane żydowskie wykrzyknienie oddające negatywne emocje. Smalec jest niekoszerny, gdyż wyrabia się go ze świńskiego tłuszczu. (JL) Return
  10. Sztrejml – odświętna chasydzka czapka z szerokim rondem, obszyta lisim lub sobolim futrem. (IS) Return
  11. Chumasz (hebr. „chamesz” = „pięć”) – skrót wyrażenia „chamisza chumszej Tora”, czyli „pięć piątych Tory” – potocznie o Pięcioksięgu Mojżesza. W jego skład wchodzą księgi: Bereszit (Rodzaju), Szemot (Wyjścia), Wajikra (Kapłańska), Bamidbar (Liczb) i Dewarim (Powtórzonego Prawa). (IS) Return
  12. Raszi – Szlomo Jicchaki (1040-1105). Rabin-talmudysta, najwybitniejszy komentator Tory. (IS) Return
  13. Dziś ulica Krakowska. (IS) Return
  14. Tu: nauczyciela. (IS) Return
  15. kornol – „Korn Öl” niem. „olej zbożowy”. (IS) Return
  16. W oryginale „Chad gadja” (hebr. „Jedno ko¼lę”) – odniesienie do przypowieści śpiewanej na zakończenie wieczerzy sederowej. Jej tekst podaje łańcuch wydarzeń o symbolice religijnej: ojciec kupuje ko¼lę, ko¼lę zjada kot, kota gryzie pies, psa uderza kij, kij spala się w ogniu, ogień gasi woda, wodę wypija wół, wołu zabija rze¼nik, rze¼nika zabija anioł śmierci, a na koniec anioła śmierci zabija ¦więty Błogosławiony. (IS) Return
  17. W czasie popołudniowych modłów, w dniu poprzedzającym Jom Kipur, istnieje zwyczaj przyjmowania na plecy symbolicznych razów jako formy pokuty. (JL) Return
  18. betmidrasz (hebr. „dom studiów”) – miejsce studiów nad Torą i Talmudem. (IS) Return
  19. Cytaty z komentarzy do parszy Wajechi (Ks. Rdz. 47:28-50:26), czyli ostatniego fragmentu Księgi Bereszit (Rodzaju), który odczytuje się zwykle w połowie zimy. (JL) Return
  20. sztibl (jid. „izba”) – mały (cechowy lub prywatny) chasydzki dom modlitwy. (IS) Return
  21. W oryginale: „Sztibl Chewra Kadisza”, czyli dom modlitw bractwa pogrzebowego. (IS) Return
  22. hebr. „Oby było wolą Twoją”. (IS) Return
  23. mezuza (hebr. „odrzwia”), zwitek pergaminu z wypisanym fragmentem tekstu z Księgi Powtórzonego Prawa wersy 6:4-9 i 11:13-21 zamknięty w metalowym pojemniczku i przytwierdzony do futryny drzwi. (IS) Return
  24. Fragment modlitwy Awinu Malkejnu zmawianej podczas postu oraz w okresie dziesięciu dni pomiędzy świętami Rosz Haszana i Jom Kipur. (JL) Return
  25. Mowa o fabryce Natana Grünspana. (IS) Return
  26. W oryginale „asentirung” (jid. „pobór do wojska”, „asenterunek”) (IS). Return
  27. „Pieśń nad Pieśniami” jest odczytywana w synagodze w okresie święta Paschy. (JL) Return
  28. Hagada szel Pesach (hebr. „Opowieść paschalna”), jest historią wyjścia Izraelitów z Egiptu pod wodzą Mojżesza. Odczytywana podczas każdego sederu, jest nie tylko opisem najważniejszej dla Żydów chwili wyjścia z niewoli i odzyskania wolności, lecz także wciąż żywym łącznikiem między czasami biblijnymi a współczesnymi. (Diapozytyw.pl) Return
  29. Ceremonia sederowa („seder” = hebr. „porządek”) składa się z 15 etapów. Dwa pierwsze – to „kadesz” (zmówienie kiduszu, tj. błogosławieństwa nad winem, które inauguruje święto) oraz „urchac” (czyli obmycie dłoni). Kitel – to biała szata noszona podczas sederu oraz w Rosz Haszana i Jom Kipur. „Maca szmura” (dosł. „strzeżona maca”) jest pieczona zgodnie ze szczegółowymi wskazówkami halachicznymi i ma zostać podana tylko podczas sederu, choć bardzo pobożni ludzie jedzą ją przez całe święto Pesach. (JL) Return
  30. (hebr. „woda, która stoi [przez noc]”) – odniesienie do przepisu zawartego w rytualnym prawie żydowskim na temat wody używanej do pieczenia maca szmura, który mówi, że wodę taką należy nabrać wieczorem przed dniem wypieku i odstawić na noc, aby nabrała właściwej temperatury i nie spowodowała procesu fermentacji ciasta macowego (JL). Return
  31. Jore dea (hebr. „nauka mądrości”) – drugi rozdział kodeksu żydowskiego prawa „Szulchan aruch” Józefa Karo (1488-1575), opisujący głównie reguły kaszrutu (rytualnej dietetyki), w tym technikę rytualnego uboju oraz rozmaite okoliczności i wady fizyczne, które sprawiają, że zwierzę przestaje być zdatne do spożycia, czyli koszerne. (JL) Return
  32. Odniesienie do historii opisanej w Ks. Rodzaju (27:22), gdzie Izaak mając pobłogosławić Jakubowi (przebranemu za Ezawa) mówi: „Głos jest głosem Jakuba, ale ręce - rękami Ezawa!”. W komentarzach „głos Jakuba” odnosi się do studiowania Tory, a „ręce Ezawa” do zaangażowania w rzeczy tego świata. (JL) Return
  33. Cytat z Ks. Przysłów (13:24). (JL) Return
  34. Rzeką nazywa autor Potok Kawęczyński. (IS) Return
  35. Przypuszczalna aluzja do wzmianki nt. zakazu „wnoszenia” uryny do ¦wiątyni Jerozolimskiej w modlitwie „Pitum Haktoret” (hebr. „skład kadzidła”). (JL) Return
  36. Lulaw – pierwotnie gałązka palmy daktylowej, a obecnie świąteczny bukiet złożony także z trzech gałązek mirtu, dwóch wierzby i odmiany cytryny zwanej etrog, używany podczas święta Sukot. (IS) Return
  37. Zlepek wyrazów z hebrajskiego, jidysz i polskiego. (IS) Return
  38. Cytat z „Hagady paschalnej” zachęcający do dłuższego, bardziej szczegółowego opowiadania historii wyjścia z Egiptu i pochwalający takie praktyki. (JL) Return
  39. Przełom czerwca i lipca. (IS) Return
  40. Nach - skrót utworzony od nazw dwóch ksiąg – Newiim i Ketuwim (Prorocy i Pisma), które wraz z Pięcioksięgiem (Torą) stanowią tzw. Tanach. „Pierwsi Prorocy” – to nazwa zbiorcza dla ksiąg Jozuego, Sędziów, Samuela i Królewskich. (JL) Return
  41. micwa – przykazanie lub dobry uczynek. (IS) Return
  42. Odniesienie do Księgi Powtórzonego Prawa (7:26 i 12:31) – nakaz uznania za obrzydliwość wszystkiego, co kojarzy się z kultem bożków. (JL) Return
  43. Figura Matki Boskiej na Placu Gryfitów. (IS) Return
  44. Tosafot (hebr. „dodatki”) - jeden z głównych komentarzy talmudycznych, skompilowany z pism różnych interpretatorów, w tym potomków Rasziego. (JL) Return
  45. Tak w oryginale hebrajskim. Zniekształcone przez miejscowych użytkowników jidysz potoczne określenie jednego z terenów ówczesnej Dębicy. (IS) Return
  46. Samuel Eleazar ben Jehuda ha-Lewi Ejdeles zwany Maharszą (1555-1631) – pełnił urząd przewodniczącego uczelni talmudycznej w Poznaniu. Autor cytowanych po dziś dzień komentarzy do Talmudu: „Chidusze Halachot” (Lublin, 1612) oraz „Chidusze Agadot”. (IS) Return
  47. elul – ostatni miesiąc w kalendarzu żydowskim (przełom sierpnia i września). (IS) Return
  48. Rabbi Meir Lejbusz ben Jechiel Michael vel Malbim (1809-1879) - autor komentarzy do Tory. (IS) Return
  49. „Ejn Jaakow” – zbiór przypowieści homiletycznych osnutych na kanwie Talmudu. (JL) Return
  50. Talmud Tora (hebr. „nauka Tory”) – religijna szkoła średnia przygotowująca do wyższych studiów religijnych w jeszywie. (IS) Return
  51. Tarbut (hebr. „kultura”) – Żydowskie Stowarzyszenie Oświatowo-Kulturalne „Tarbut”. Organizacja świecka zwalczająca klerykalizm tradycyjnej szkoły żydowskiej, promująca nowoczesną kulturę hebrajską i wychowanie młodzieży w duchu narodowym z akcentem na pielęgnowanie miłości do Palestyny. Tarbut miał oddziały w około 300 miastach. (Polski Słownik Judaistyczny, Warszawa 2003) Return
  52. babiniec – część żeńska w synagodze ortodoksyjnej, najczęściej w formie galerii biegnącej wokół głównej sali synagogi, oddzielona od części męskiej w taki sposób, żeby kobiety nie były widziane i słyszane przez modlących się mężczyzn. (IS) Return
  53. jorcajt (jid. „rocznica”) – rocznica śmierci rodzica. Uważa się, że prowadzenie modłów w jorcajt przez syna zmarłej osoby jest formą wstawienia się za jej duszą. (JL) Return
  54. Sfatejnu (hebr. „nasz język”). Nawiązanie do cytatu z Księgi Ozeasza (14:3): „Zabierzcie ze sobą słowa i nawróćcie się do Pana! Mówcie do Niego: Przebacz nam całą naszą winę, w ten sposób otrzymamy dobro za owoc naszych warg.” W dosłownym brzmieniu: u’szalmah farim sfatejnu (hebr. „zamiast wołami zapłacimy [ofiarą z] naszych warg”). (IS) Return
  55. Polska formacja wojskowa powołana w czerwcu 1917 dekretem prezydenta Francji R. Poincarégo. W jej szeregach walczyli Polacy zwerbowani w armii francuskiej, ochotnicy ze Stanów Zjednoczonych, Brazylii, z rosyjskiego korpusu ekspedycyjnego walczącego we Francji oraz jeńcy z armii niemieckiej i austro-węgierskiej Jej drugim dowódcą był generał Józef Haller (stąd „armia Hallera”, zwana niekiedy „błękitną armią” – od koloru mundurów). W 1919 liczyła ok. 68,5 tys. żołnierzy. W okresie IV–VI 1919 przewieziona do kraju; uczestniczyła w pol.-ukr. działaniach wojennych we wsch. Małopolsce i na Wołyniu, następnie stała w pogotowiu przeciw Niemcom (czerwiec 1919); we wrześniu 1919 połączona z wojskiem krajowym.(PWN). W okresie chaosu po odzyskaniu niepodległości oraz walk o granice, tj. w latach 1918-1921, żołnierze z Wielkopolski i hallerczycy wiedli prym w pogromach i prześladowaniach wymierzonych przeciwko Żydom. (Rafał Żebrowski, „Dzieje Żydów w Polsce. Kalendarium”). Return
  56. L.mn. od hebr. „szekec” = „obrzydliwy stwór” lub jid. „szajgec” = „nieżydowski chłopiec”. W sensie dosłownym – insekt lub gad, lecz również „mały diabeł”. Bardzo obra¼liwe określenie goja. (JL) Return
  57. Zbezczeszczenie imienia B-o odnosi się do sytuacji, kiedy Żyd kompromituje innych Żydów lub religię żydowską. Żyd powinien żyć w taki sposób, aby przynosić zaszczyt swoim współbratymcom i religii. (JL) Return
  58. hebr. „ogłoście wolność” – znany hymn szabatowy. (JL) Return
  59. „Josel” lub „Joszke” – to często używane negatywne określenie Jezusa. „Ciocia Miriam” to odniesienie do Marii. (JL) Return
  60. Chaim Halberstam (1793–1876), zwany „Sendzer rebe” („Nauczycielem z Sącza”), był jednym z wybitniejszych cadyków, założycielem dynastii. Reprezentował kierunek ultrakonserwatywny, uznając ascezę za zasadę właściwego życia. (Diapozytyw.pl) Return
  61. perek (hebr. rozdział) – tu odnosi się do traktatu zatytułowanego „Pirkej Awot” („Sentencje Ojców”), rozdziału Miszny, który odczytuje się zwyczajowo w szabatowe popołudnia latem. (JL) Return
  62. Jideł Hinkeles – jid. „Judeł, syn kuśtykającej”, tu: „pokraka”, „niewydarzeniec”. (IS) Return
  63. Tisza be-Aw (hebr. „dziewiąty awa”, miesiąc aw – lipiec-sierpień), w judaizmie tradycyjny dzień żałoby po zburzeniu 1. i 2. świątyni jerozolimskiej; wg Talmudu również inne klęski przydarzyły się 9. aba: nakaz tułaczki przez 40 lat na pustyni (Num 14, 33-35), upadek twierdzy Betar w 135 r. n.e. (zgniecenie powstania Bar Kochby), zbudowanie w 136 r. n.e. pogańskiej świątyni w Jerozolimie. (Wł. Kopaliński) Return
  64. Właściwie „Reitschule“ (niem. „szkoła jazdy konnej”), tu: maneż kawalerii stacjonującej w owym czasie w Dębicy. (IS) Return
  65. mykwa – żydowska ła¼nia rytualna. (IS) Return
  66. W związku z zakazem rozpalania ognia w szabat, Żydówki trzymały w piecach piekarskich przygotowane wcześniej dania i napoje gorące. W związku z tym w piątki i w soboty widziało się w galicyjskich miasteczkach sznury kobiet krążące z garnkami i butelkami po mieście. (IS) Return
  67. hebr. „Ge-Hinnom” – Dolina Synów Hinnoma, przeklęta za składanie ofiar z dzieci, stąd w Starym Testamencie oznacza piekło. (IS) Return
  68. hebr. „Młodzież Syjonu” – ogólnosyjonistyczna organizacja skautowska założona w Polsce w 1927 r. i zrzeszająca dzieci i młodzież w przedziale wiekowym 7-25 lat. (IS) Return
  69. hebr. „Strażnik Wiary” – skauci związani z syjonizmem religijnym i ruchem Mizrachi. (IS) Return
  70. Gordonia – pionerska organizacja młodzieżowa związana z robotniczo-syjonistyczną partią Hitachdut (założona w Galicji pod koniec 1923 r. Nawiązywała do idei propagowanych przez Arona Dawida Gordona, widzącego potrzebę ścisłego związku z ziemią i wagę pracy fizycznej, stając się ruchem o zasięgu światowym. (Polski Słownik Judaistyczny, Warszawa 2003) Return
  71. Teodor Herzl (1860-1904) – austriacki pisarz i dziennikarz pochodzenia żydowskiego, obserwując wzrastającą falę antysemityzmu w Rosji, a nawet we Francji podczas procesu Dreyfusa w 1894 r., postanowił przekształcić ruch syjonistyczny w formację polityczną. W swojej słynnej broszurze „Der Judenstaat” (Państwo Żydowskie), opublikowanej w 1896 r., propagował utworzenie narodowej siedziby Żydów w Palestynie. Rok pó¼niej (1897 r.) zwołał I Kongres Syjonistyczny do Bazylei w Szwajcarii. (http://www.muzeum.tarnow.pl) Return
  72. Aron Dawid Gordon (1856-1952) – dotarł do Palestyny w czasie Drugiej Aliji w 1904 roku. Był rzecznikiem ruchu, widzącego potrzebę ścisłego związku z ziemią i wagę pracy fizycznej. Wierzył, że jedyną metodą samodoskonalenia jest praca na roli, a nie oczekiwanie na poprawę systemu socjalnego. W Polsce w okresie międzywojennym na ideologii Gordona zbudowana była organizacja „Gordonia”. (http://silesianjewish.webedit.pl) Return
  73. Ber Borochow (1881-1917) – komunista, urodzony na Ukrainie teoretyk socjalistycznego syjonizmu. (IS) Return
  74. Keren Kajemet Le-Israel (hebr. „Fundusz Narodowy na Rzecz Izraela”). Potocznie zwany „Funduszem Narodowym” lub „Żydowskim Funduszem Narodowym”. Założony podczas V Kongresu Syjonistycznego w Bazylei w 1901 r. Podstawową formą kwestowania było zbieranie datków do specjalnych puszek-skarbonek. (IS) Return
  75. tefilin (hebr. „pelila” – osądzenie, pouczenie) – niewielkie skórzane pudełeczka w kształcie sześcianu przywiązywane za pomocą rzemieni do czoła i do lewego przedramienia. Zakłada się je podczas porannej modlitwy w dni powszednie, zgodnie z dosłownym rozumieniem przepisów Tory (Ks. Wyjścia 13:1-13:16; Ks. Powtórzonego Prawa 6:4-6:9 i 6:13-6:21). Zawierają one umieszczone w środku cztery fragmenty Tory spisane na pergaminie. (IS) Return

« Previous Page Table of Contents Spis treści Next Page »




This material is made available by JewishGen, Inc. and the Yizkor Book Project for the purpose of
fulfilling our mission of disseminating information about the Holocaust and destroyed Jewish communities.
This material may not be copied, sold or bartered without JewishGen, Inc.'s permission. Rights may be reserved by the copyright holder.


JewishGen, Inc. makes no representations regarding the accuracy of the translation. The reader may wish to refer to the original material for verification.
JewishGen is not responsible for inaccuracies or omissions in the original work and cannot rewrite or edit the text to correct inaccuracies and/or omissions.
Our mission is to produce a translation of the original work and we cannot verify the accuracy of statements or alter facts cited.

  Dembitz, Poland     Yizkor Book Project     JewishGen Home Page


Yizkor Book Director, Lance Ackerfeld
This web page created by Ireneusz Socha

Copyright © 1999-2024 by JewishGen, Inc.
Updated 18 Jul 2014 by LA